[b][size=x-large]Sprzętownik Ilustrowany Obornicki[/b][/size]


Czasy takie, że każdy coś ma do powiedzenia. Względnie napisania. Poradników i mądrych porad na kopy; jak ktoś podobnego natłoku informacji niezwyczajny, albo naiwny, może niechcący wziąć coś na serio i potem cierpieć. Dlatego chciałem podzielić się swoimi doświadczeniami z ostatniego, weekendowego pobytu w polach i lasach nieopodal Obornik Wielkopolskich.

[b]Hol rowerowy[/b]

Na ten temat pisano już wiele, ale przeważnie głupoty. Że przydatny, że ponieważ zespół tak silny, jak jego najsłabsze ogniwo etc. A ja zadam przewrotne pytanie: lepiej, żeby się męczyła jedna osoba, czy dwie? Jasne, że jedna, odpowie bystry czytelnik. Czy nawet czytelniczka. Dlatego hol rowerowy możemy sobie przyczepić z tyłu, bo fajnie wygląda, jak się tak majta. Jest dobrze widoczny i dzięki temu można spokojnie jechać sobie w tempie spacerowym. Nikt się nie przyczepi; wiadomo – hol, znaczy, że rajd, to mnóstwo wiele godzin, kilometrów, wysiłek nadludzki i trzeba oszczędzać siły. Ale – broń Boże – nie można go zamocować pod siodełko jakiemuś narwańcowi z piekła rodem (albo z Jasła, co na jedno wychodzi) a już w ogóle nie pozwalać mu go zastosować. Bo kończy się to fatalnie; narwaniec, kiedy już schwyci na hol tę niby najbardziej zmęczoną ofiarę, raptownie przyspiesza. Osoba jadąca na holu może tylko wybałuszyć oczy i modlić się o szybki koniec tej przejażdżki, natomiast pozostałe dwie STRASZNIE SIĘ MĘCZĄ, no bo tempo rośnie nieprzyzwoicie. Czyli same straty – była jedna osoba zamęczona, będą dwie i jedna przerażona na dodatek. Dla marnych kilku minut. Dlatego, drogie dziatki, ostrożnie z ogniem i holem. Nie startujemy w rajdach po to, żeby się tak katować, no nie?

[b]Wędka[/b]

Termin dosyć pojemny. Podczas wokółobornickich perygrynacji desygnaty tego pojęcia występowały w kilku postaciach. Najsampierw było to urządzenie, które działało na zasadzie placebo. Zawodnicy nie nosili go ze sobą, natomiast ufni w niezawodność skomplikowanego systemu linowego i fachowość obsługi wpinali się w jakiś sznurek i drałowali gdzieś hen, wysoko. I gdzie tu porada? Ano, w takich wypadkach najlepiej NIE ZADAWAĆ PYTAŃ, tylko robić swoje i uciekać. Bo pytania mnożą kolejne wątpliwości, zwłaszcza, gdy odpowiedzi nie końca nas satysfakcjonują (vide: [url=/xoops/modules/wfsection/article.php?articleid=332]Zające i zmokłe kury[/url]). Spada wówczas również morale obsługi. W konsekwencji pniemy się w górę w znacznie gorszym nastroju. Zaczynamy sobie zdawać sprawę, że jest naprawdę wysoko. Ale i tak patrzymy w dół. Usztywnia to trochę. Nawet bardzo. A trzeba dalej w górę, by potem zjechać w dół. Właśnie na tej wędce, która wcale nie wydaje nam się już tak pewna i bezpieczna, jak w momencie, zanim rozpoczęliśmy tę bezsensowną dyskusję na jej temat. Ci z obsługi też jacyś nerwowi – coś tam pokrzykują (z wysokości i tak nie słychać, co), drą się także nasi koledzy z zespołu. No, na dole to każdy kozak. Zatem – jak najmniej pytań dotyczących lin, wędek i całego tego zestawu żelastwa i konopi. [i]Tisze jedziesz, dalsze budiesz[/i].
Wędka w drugiej postaci, tak zwanej klasycznej, zazwyczaj z drugiego końca ma wędkarza. Drugiego, bo pierwszy koniec za pomocą żyłki połączony jest ze spławikiem, który właśnie przejechaliśmy kajakiem. Zadziwiające, jak to działa na tych gości; niby wędkarstwo uspokaja, nastrój refleksyjny i tak dalej, ale w sekundę zrywają się na równe nogi i płoszą ryby, wykrzykując rozmaite rzeczy. ZALECA SIĘ LEKCEWAŻYĆ – zwłaszcza, jeżeli płyniemy tylko w jedną stronę. Kajak i bez rozglądania się na boki jest chybotliwy. Inaczej ma się sprawa, gdy płyniemy „tam i z powrotem”, czyli przelecimy mu po spławiku jeszcze raz. I gdy tych wędkarzy jest kilku, albo i kilkudziesięciu – jak właśnie w Obornikach.
Wówczas trzeba rzecz rozegrać taktycznie. Po pierwsze – rzut oka na siebie i resztę składu. Jeśli nie wyglądamy zbyt imponująco – wypada się nieco pokajać i zwalić wszystko na organizatorów; w razie czego dopadną wtedy rzuconego przez szefa zawodów na pożarcie biedaka, który stoi na punkcie. Jeśli jednak, jakimś cudem, a) prezentujemy się dziarsko i atletycznie b) płyniemy z przodu stawki c) niedługo po nas pojawi się na punkcie ekipa nielubianych rywali, która wygląda już normalnie (mali, chudzi, wartość bojowa zbliżona do francuskich czołgów) – możemy się trochę rozwinąć, jeśli chodzi o wokabularz. Można moczykijów zapytać o ich mamy, zaproponować drobny sparing, ewentualnie przypomnieć sobie jakąś piosenkę z piłkarskich stadionów. Nasza atletyczność ma ich z początku onieśmielić, dalsza działalność zaś rozjuszyć. Oczywiście – ani nam w głowie wysiadanie i solówki z wędkarzami; staramy się jak najszybciej opuścić zagrożone miejsce i odpłynąć poza zasięg rzutu kamieniem. Chodzi tylko o to, by tym następnym nie było za łatwo. Wszystko to zaś w imię uatrakcyjnienia nieco nudnawej, bądźmy szczerzy, rywalizacji na rajdach. Czyli wygrywa piękno sportu.

[b]Radio[/b]

Trawestując słynny cytat z [i]”Nowych Aten”[/i] xiędza Benedykta Chmielowskiego, „rajdy, jakie są, każdy widzi”. Trwa to nieszczęśliwie długo, pocztówkowe pejzaże po kilkunastu godzinach robią wrażenie tylko na tych najbardziej zdeterminowanych. Trochę nudno…
Dlatego ważne jest, aby na te ciężkie godziny ponurego, rajdowego napierania, zapewnić sobie godziwą rozrywkę na poziomie. Najbardziej dogodna wydaje się właśnie forma audio; dla wielu zalet, o których pokrótce poniżej.
Po pierwsze – możemy się dowiedzieć wielu interesujących rzeczy. Na ten przykład – posłuchać starych dowcipów w nowej interpretacji, przeanalizować bieżącą sytuację w oświacie, zadumać się nad ciężką dolą żołnierza służby zasadniczej. Albo nadterminowej. Możemy posłuchać cytatów z filmów, spróbować rozpoznać znane przeboje muzyczne (taki quiz, choć bez nagród, niestety). Przede wszystkim zaś dowiedzieć się, co niedobrego wydarzyło się ostatnio rywalom. Nie muszę dodawać, jak bardzo podnosi to morale zespołu w ciężkich chwilach – co zakwalifikowałbym już jako drugą, poza walorem informacyjnym, zaletę posiadania radia na trasie.
Po trzecie wreszcie – radio jest także znakomitym sygnalizatorem. Kiedy milknie na dłuższy czas, oznacza to bowiem, że coś niedobrego dzieje się z nadajnikiem. Miałem okazję testować już kilka i za każdym razem ta diagnoza się potwierdzała. Tu uwaga do użytkowników sprzętu, czyli pozostałych trzech członków teamu: w razie awarii radia NIE TŁUCZEMY W OBUDOWĘ!!! Nadajnik – zmęczony i bez tego – może nam się popsuć definitywnie. Lepiej zadziała zwolnienie tempa czy nawet – choć to już w wypadkach absolutnie krytycznych – podzielenie się własną, zachomikowaną na czarną godzinę bułką. Ale to raczej niechętnie i nikomu aż tak drastycznych sytuacji nie życzę. Zazwyczaj radio, po takiej krótkiej przerwie konserwacyjnej, wraca do nadawania.

[b]Zegarek[/b]

Tego dziadostwa w ogóle nie dotykamy, choćby nam wpychali na siłę i jeszcze za darmo. NIE I JUŻ. Rozprasza, denerwuje i w ogóle. Niczego mądrego się nie dowiemy, patrząc na to-to. Że co: policzyć sobie sekundy można, na przykład 66? Albo sześć i pół minuty? Nie widzę żadnego powodu, by w ogóle wspominać o zegarku w kontekście rajdów. A jakby się kto mądrzył, że na przykład pomaga zdążyć na start, to odpowiedzcie mu z wyższością: lepiej się godzinę spóźnić, niż przyjść pięć minut za wcześnie. Festina lente!

Tyle uwag moich, dotyczących sprzętu. Powyższa wyliczanka, by jeszcze raz skorzystać ze słów x.Chmielowskiego, [i]”mądrym dla memoryału, idiotom dla nauki, politykom dla praktyki, melancholikom dla rozrywki erygowana”[/i] została. Co napisawszy, gnę się w ukłonach i radą służę przy dalszych okazjach.

Igor Błachut – team 360º

O Autorze

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany