[size=x-large]Głowa musi umrzeć ostatnia[/size]

Relacja z pierwszego w Polsce Maratonu Piasków


„Nie dam rady przejść tych cholernych 6 kilometrów!”. Ba, nie 6 a 2 kilometry. Czym są 2 w porównaniu z ponad 200 kilometrami, które pokonałem do tej pory?! Z pewnością niczym, jednak gdy od dobrych kilku godzin każdemu Twojemu krokowi towarzyszy ból, który ciężko Ci znieść nawet te 2 śmieszne kilometry stanowią przeszkodę niemal nie do przejścia. Zwłaszcza, że niosłeś ze sobą nadzieję, że do punktu zostały 4 kilometry a nie 6! Tajemniczy proces, dzięki któremu poruszałem się wciąż na przód nagle przestał działać. Wschód słońca łapię nas za wioską pośród pól, nad nami słychać bzyczenie jakichś drapieżnych owadów. Wymuszam na chłopakach przerwę i rozkładam się na asfalcie. Do mej głowy, w której próżno szukać śladów rozsądku zakrada się myśl o wycofaniu, przecież ja już nie mogę! Zachowuję jednak to dla siebie. Gdzieś tam słyszę słowa Adama: „Głowa musi umrzeć ostatnia”. Może to właśnie to powoduje, że bez słowa wstaje i ruszam dalej. Do mety pozostało jakieś 20 – kilka kilometrów…

[b]21 maja 2006. [/b]

Wracamy razem z Robertem Rybickim (Ryba) z Kieratu, zarzekam się, że na pewno nie wystartuje w Maratonie Piasków, bo za duży dystans, bo to nie zdrowe, bo to, bo tamto…

[b]15 sierpnia 2006. [/b]

Z uśmiechem na ustach zmierzam w kierunku bazy jednego z najdłuższych maratonów w Europie. Jestem uzależniony. To jedyna rozsądna odpowiedź na to szaleństwo. Po drodze spotykam Edwarda Dudka, starszego pana, dla którego nie straszny Spartatlon (243km w Grecji jednym ciągiem). Będziemy mieli lekcję biegania więc pomyślałem. Tak też się później okaże, ale nie uprzedzajmy faktów. Startuję w zasadzie bez przygotowania, przez 2 miesiące przez startem wybiegałem raptem troszkę ponad 100km czyli tyle co nic. Liczę na doświadczenie zdobyte w poprzednich startach. Wydaję mi się, że przede wszystkim będzie się tu liczyła psychika. Szczególnie na 3 etapie…
Lubię to uczucie, to gorączkowe oczekiwanie na start i… pstryk! Nagle znajdujesz się na trasie. Niepewność, stres gdzieś wyparowały, teraz masz tylko biec przed siebie, to takie proste… Wiesiek (organizator) wyszedł ze słusznego poniekąd założenia, że sam dystans 250 kilometrów jest tak dużym wyzwaniem, że nie potrzeba dokładać do tego dodatkowych utrudnień w postaci skomplikowanej nawigacji. Napisałem poniekąd, bo ta formuła promuje typowych „czystych” biegaczy, my „brudni” rajdowcy w tym zestawieniu nie mamy większych szans. Cóż, jest jak jest, trzeba się dostosować.

Moje dostosowanie polegało na wyciśnięciu z siebie maksymalnych pokładów energii. Skoro nie jestem przygotowany jakbym chciał to chociaż w pełni wykorzystam obecny potencjał. To było podstawowe założenie. Raczej rozsądne.

[b]16 sierpnia 2006. Godzina 9:00. Świnoujście.[/b]

Tam gdzieś już nastąpił pstryk i byłem na trasie, a to rozpisuję się w najlepsze. Może w ten sposób uda mi się oddać klimat tego rajdu (biegu). Bo przez tych kilka dni mieliśmy naprawdę sporo czasu, ja na trasie spędziłem ostatecznie ponad 40 godzin. Wiecie ile można rzeczy przemyśleć w tym czasie?! Wiele… . Zanim jednak czas nieco zwolnił mieliśmy 2 szybsze etapy, gdzie po prostu trzeba było jak najszybciej napierać do mety. Raz, że jestem ambitny i w miarę możliwości chciałem zająć jak najlepsze miejsce (podstawowy priorytet bez zmian – ukończyć), dwa im szybciej skończyłem tym miałem więcej czasu na regenerację. Zacznijmy więc wreszcie ten wyścig, walkę ze słabościami, walkę o ukończenie tej drogi krzyżowej, jaką w późniejszym stadium stał się ten rajd.

Pierwsze kilometry to przyjemny bieg po plaży. Wbrew oczekiwaniom świeci słońce i jest naprawdę ciepło. Podbijam pierwszy punkt na Wiatraku i gonie dalej, na początek mieliśmy małą zabawę z dobiegnięciem w odpowiednim czasie na przystań promową, do nabrzeża mieliśmy jakieś 5 kilometrów a prom na drugą stronę odpływał o 09:40. Kilka minut przed odpłynięciem melduję się na statku. Ze mną grupa około 10 osób. Stawka wyraźnie więc się podzieliła na tych, którzy zdążyli na prom (biegaczy) i na tych, którzy nie zdążyli (piechurów). Chwila odpoczynku i ruszamy dalej, ku Międzyzdrojom. W międzyczasie dołącza do mnie Franek z Torunia. Razem dobiegamy do plaży w Warszowie. Spotykamy tam Artura Szmudzińskiego (Dino), który będzie nam towarzyszył w kolejnych dniach jako sędzia na kolejnych punktach kontrolnych. Utrzymujemy się około 10 miejsca, tempo pierwszych zawodników jest naprawdę mocne, tu nikt się nie oszczędza. Wiem, że nie wybiegałem tyle ile trzeba kilometrów nic dziwnego więc, że powoli czuję, że coraz ciężej mi się biegnie. Za cel stawiam sobie dobiec do Międzyzdrojów. Im bliżej do tego kurortu to robi się coraz ciaśniej na plaży. Dziwna rzecz, ale tylko my wpadliśmy na pomysł wzięcia udziału w maratonie, inni wolą leżeć plackiem na plaży, naprawdę dzwina rzecz…

Gdy powoli zaczynałem mieć dość tej plaży (to ten sam odcinek, który „robiliśmy” na zimowym Wolinie, tyle że wtedy plaża była cudownie zmrożona i biegło się wspaniale) dobieglismy do mola. Punkt numer 3 za nami, na całej trasie było 16 punktów co przy dystansie 250 kilometrów jest liczbą bardzo małą. Dla porównania tegoroczny Bielik przy podobnym kilometrażu miał tych punktów prawie 80! Oczywiście inna specyfika jest tych imprez i nie da się ich tak porównać, co nie zmienia jednak faktu, że odległości między punktami były dość porażające.

Wreszcie opuszczamy otwarty teren i wchodzimy w cień bukowego lasu Wolińskiego Parku Narodowego. Franek miał jeszcze pełno sił, a ja wiedząc, że grunt to dobrze rozłożyć siły postanowiłem przejść do marszu. Franek jako niewprawiony nawigator wolał trzymać się mnie (nie żebym był zaraz super nawigatorem, ale jako takie pojęcie o mapie i kompasie mam;)). Na punkcie w Warnowie czekała na nas niespodzianka, dostaliśmy batonik i Power Rade’a. Po takim zastrzyku mocy popędziliśmy na przedostatni punkcik pierwszego dnia – do leśniczówki Lubczewo. Dzień pierwszy to długie, proste przeloty. Zgubić się było nie sposób. Najważniejszą rolę odgrywała mocna buła. Mimo, że już nie biegliśmy tempo trzymaliśmy cały czas dobre. Szybko znaleźliśmy się w Sułominie i kierując się już w stronę Wolina (mety oraz mojego rodzinnego miasta…) podziwialiśmy Zalew Szczeciński w pełnej krasie (znów dejavi, w styczniu ta sama trasa tyle, że w drugą stronę). Przy zejściu do Sułomina dojrzeliśmy 2 zawodników, wcześniej nieco senni przyśpieszyliśmy aby ich dogonić. Po paru minutach doszliśmy Zbyszka Skierczyńskiego i Roman Bieganowski. Nie chcę się powtarzać, ale znów przyszło nam kroczyć dobrze znaną ścieżką z zimowego Wolina, sławny już skrót nad Zalewem, dzięki niemu udało mi się w styczniu dojść prowadzącą dwójkę. Tym razem zaprowadził nas prosto na metę, pod koniec zaczęliśmy biec aby godnie przekroczyć metę. Cóż, pierwsze 50 kilometrów to wręcz spacerek po dobrze znanych mi terenach. Miejsce 8, czas 5 godzin i 56 minut. Zwycięzca Andrzej Woliński (z Wolina oczywiście, ciekawostka – my Wolinianie mieliśmy przewagę nad lokalnym centrum rajdowym jakim jest Świnoujście) z czasem 4 godziny 46 minut został zwycięzcą etapu. Jak widać tempo było mocne. Podczas rozmów po pierwszym etapie wszyscy zgadzali się, że to dopiero rozgrzewka. Niektórzy jak Adam Kędziora czy Piotrek Szaciłowski sądzili, że pobiegli nieco za szybko. Mój plan zakładał czas w okolicach 7:30… Nie czułem jednak zmęczenia, dobrze rozłożyłem siły i wydawało mi się, że kolejnego dnia będzie dobrze.

[b]17 sierpnia 2006. Godzina 08:00. Wolin. [/b]

Wczoraj popełniłem zasadniczy błąd, nie miałem bokserek. Było dość ciepło, biegłem w długich spodniach (znane i lubiane Dobsomy) i nieco się zatarłem w strategicznym miejscu, drugi błąd to, że nie skorzystałem z Sudocremu zaraz po mecie. W nocy przewracając się z boku na bok doszedłem do wniosku, że jednak coś trzeba z tym zrobić, na kilka godzin przed startem posmarowałem pachwiny Sudocremem. Co tu dużo mówić, ten krem jest genialny. Uratował mi życie . Wyczołgałem się z namiotu, zrobiłem parę kroków i stwierdziłem, że jest dobrze. Nogi oczywiście trochę „zastane” ale nie jest tak źle. Punkt 8 ruszamy, razem z Andrzejem prowadzimy Adama i Piotra skrótem przez park. O dziwo biegnie się dość dobrze, a myślałem, ze drugiego dnia przyjdzie mi tylko maszerować. Przyjemne rozczarowanie. Po 15 minutach jednak dochodzę do wniosku, że lepiej nie przeginać, przede mną 75 kilometrów. Postanowiłem trzymać się marszobiegu, po 15 minut biegu i marszu.

Do punktu numer 7 dobiegam razem ze Zbyszkiem Skierczyńskim. Niesamowity gość, kiedy go nie spotkam na jakiejś imprezie to powtarza, że nic nie trenuje a napiera zawsze na maksa. Tym razem nie było inaczej. Zbyszek razem ze mną „marszobiegnie”, a ja z niemiecko-szwajcarsko-wolińską precyzją odmierzam 15 minutowe (ani sekundy krócej ani dłużej) odcinki ;). Na początku moich startów w „setkach” kombinując jakby tu wykręcić najlepszy czas kombinowałem z marszobiegiem, ustalałem dokładne odcinki czasowe, tyle że w biegu na orientację, częstokroć na azymut ciężko jest utrzymać ciągłość tej metody. Na Maratonie Piasków jak najbardziej było to możliwe, zresztą w moim przypadku metoda ta sprawdziła się rewelacyjnie. Pisałem już o moim kiepskim przygotowaniu biegowym, o dziwo drugiego dnia biegło mi się dużo lepiej niż na pierwszym etapie. Czyżby organizm tak szybko adaptował się do wysiłku?

Kilometry uciekały lekko i przyjemnie. Dokuczał tylko ten upał na otwartej przestrzeni. A gdzieś tam w perspektywie czaił się 25 kilometrowy odcinek plażą. Tymczasem dobiegliśmy do Połchowa i punktu na 26 kilometrze. Do czołówki mieliśmy kilkanaście minut straty. Piszę do czołówki, bo prowadzący Tadeusz Ruta (ultramaratończyk) był absolutnie poza zasięgiem, czas na mecie 7 godzin i 34 minuty mówi chyba wszystko… Zbyszek został na punkcie a ja ruszyłem dalej. Wciąż zastanawiałem się czy dalej podbiegać, wiedziałem, że nie mogę przesadzić, musiałem zachować siły na kolejny dzień. Czułem się jednak dobrze i kontynuuowałem marszobieg. Punktem zwrotnym tego etapu był stosunkowo niewielki podbieg pod Kamieniem Pomorskim. Zarośnięta droga między polami, która wiła się w górę w południowym upale. Co mnie podkusiło żeby akurat podbiegać na to wzniesienie? Chyba ta chęć żelaznego trzymania się planu… Ten podbieg strasznie mnie zmęczył, czułem się wypluty z sił. Z przekąsem stwierdziłem, że przynajmniej nie muszę się już zastanawiać czy mam podbiegać czy nie? Czas było włączyć tryb oszczędny i przejść do marszu jeśli chciałem ukończyć morderczy 3 etap.

Samotny marsz po prostej drodze nieco mnie uśpił. Poczynałem wątpić w powodzenie ukończenia całości. Na szczęście przed 50 kilometrem spotkałem Wieśka, dostałem Kubusia i z nowym zapasem sił ruszyłem dalej. Założeniem na 2 etap było dotarcie do plaży, bo przecież od plaży czekała mnie ostatnia prosta do mety… Nawet jeśli ta prosta miała 25 kilometrów. Niedługo po wejściu na plaże czekała mnie prawdziwa przeprawa z tłumami letników rozłożonych na piasku. Pełno dzieciaków, wody pomywającej buty i najgorsze, pełno tych zamków z piasku! Nie tylko ja narzekałem na te kruche budowle . Wyobraźcie sobie marsz po plaży po 50 kilometrach w nogach i uskakiwanie przed wodą, dzieciakami i zamkami z piasku. Moja cierpliwość została wystawiona na wielką próbę. Na szczęście Międzywodzie wkrótce się skończyło a wraz z nim ludzie. Zrobiło się nieco przestronniej. 25 kilometrów po plaży. Wydaję Ci się, że horyzont w ogóle się nie przybliża, idziesz, idziesz i nic, stoisz w miejscu. Przypomniał mi się tegoroczny Bielik i kajaki. O 5 nad ranem płynęliśmy z Piotrkiem (Szaciłowskim) w stronę Międzyzdrojów, płyneliśmy i płyneliśmy… Mój „dryf” przerwał głos Dina, w połowie odcinka zlokalizowany był niezaznaczony punkt kontrolny. Gdyby nie Artur w życiu bym go nie zobaczył, z kim później nie rozmawiałem każdy miał tak samo, oczy wbite w ziemie i napierali do przodu. Artur jednak stał na straży. Jak zwykle pobyt na punkcie dodał mi energii i dobrym nastroju ruszyłem do mety.

Podczas tego marszu po plaży coś niedobrego zaczęło dziać się z moją prawą stopą, jakiś odcisk zaczął się krystalizować, że tak to ujmę. Co kilkadziesiąt minut zdejmowałem więc buty i maszerowałem bez nich po piasku dając odpocząć stopom. Metoda się sprawdziła bo „dowiozłem” je całe do mety. Na końcowych metrach spotkała mnie miła niespodzianka. Kilkaset metrów przed molem (meta etapu) usłyszałem jak ktoś przez megafon wymawia moje nazwisko i nawija o maratonie. Na plaży i molu było sporo ludzi, niektórzy nawet zaczęli bić brawo (), nie mogłem więc tak po prostu dojśc do tej mety, zacząłem biec. Jaki lekki to był bieg, nie czułem kilometrów w nogach, nawet rączo wbiegłem po schodach i zadowolony przekroczyłem linie mety. Sympatycznie. Ostatecznie zająłem 5 miejsce, czas 10 godzin i 44 minuty. Założenia przedstartowe – połamać 12 godzin… Trochę się jednak obawiałem czy nie za szybko, ten kryzys na 40 kilometrze mógł się odbić jutro…

Zanim jednak nastąpił dzień 3 to musieliśmy pokonać niespodziewane zadanie specjalne. Niestety pole namiotowe, na którym była baza 2 etapu kierowane było przez bande idiotów, bo inaczej nie da się ich określić. Głośna muzyka do 2 – 3 rano nie sprzyjała regeneracji. Próby interwencji zdały się na nic, bo negocjacje z debilami są z miejsca skazane na porażkę. Gdy długo nie mogłem zasnąć, gdy hałąs nie pozwalał uspokoić myśli a mięśnie „krzycząły” z bólu zacząłem zastanawiać się czy dam radę przejśc 125 kilometrów. Dystans potężny, a tu w dodatku po 2 dniach i 125 kilometrach na koncie. Wszystko mnie bolało, wydawało mi się, że start na kolejny, ostatni już etap nie ma sensu…

[b]18 sierpnia 2006. Godzina 09:00. Międzyzdroje. [/b]

Budzę się rano niewyspany, cały obolały. Jednak poranny spacer po bułki nieco podnosi mnie na duchu. Nie jest tak źle! Mogę chodzić . Ok, to że mogłem chodzić to nie jest coś z czego można było się cieszyć, przecież do pokonania miałem 125 kiometrów! Okazało się, że jednak mój organizm się choć trochę zregenerował tej okropnej nocy. Nadzieja znów wróciła. To będzie etap prawdy pomyślałem. Te 2 dni to była tylko rozgrzewka do tego, co miało wydarzyć się dzisiejszego dnia.

O 08:30 ruszamy w kierunku mola, tam umiejscowiony jest start. Parę chwil po 9 ruszamy… Tadek Ruta i Edek Dudek ruszają biegiem. Patrzę na nich z zazdrością. No nic, ja mogę już tylko iść. Andrzej, Piotrek i Adam również postanawiają tylko maszerować. Nasza 4 za cel główny postawiła sobie ukończenie tego etapu. Ruszamy więc! Błogosławię matkę naturę, bo idzie się świetnie, ludzki organizm to cudowny mechanizm. Gdy po kilkudziesięciu minutach Adamowi GPS wreszcie łapie sygnał wychodzi na to, że poruszamy się około 7km/h. Świetnie. Po jakiejś godzinie zaczyna mnie brać senność. Wychodzi dzisiejsza noc, maszeruje tępo. Nigdy tak się nie czułem na początku zawodów, przecież to dopiero pierwsza godzina… Na szczęście jednak senność szybko mija. Mijamy „Dzwon” i przepływamy na drugą stronę. W Świnoujściu uzupełniamy zapasy. Ja na tym etapie będe głównie żywił się kabanosami z bułkami i Coca – Colą. Przez pierwsze 2 dni stawiałem na węglowodany, ale ostatniego dnia stwierdziłem, że lepiej bedzie czymś zapchać żołądek, żebym czuł, że coś jem niż ładować „węgiel”, który szybko znika z żołądka. Jako, że nie biegałem już to ta metoda sprawdziła się bardzo dobrze.

Zdecydowana większość 3 etapu rozgrywała się na terenie Niemiec. Także ten ponad 30 kilometrowy odcinek po plaży. Bałem się tego. Bałem się monotonii, trudnego terenu, upalnej pogody i słońca. Nie było tak źle, przede wszystkim na niebie pojawiło się trochę chmur, nie było tak gorąco, słońce zresztą mieliśmy za plecami. No i przede wszystkim szło się dość dobrze. Zwłaszcza, że przykładnie współpracowaliśmy, co kilkanaście minut robiliśmy zmiany. Co ciekawe wszyscy narzekali, że idziemy za szybko, gdy jednak robiliśmy zmianę na szpicy to każdy dawał ile mógł . Sądziłem, że ten odcinek będzie się dłużył. Nie było tak źle, tylko pod koniec mieliśmy już dosyć tej plaży. Wszystko się jednak kiedyś kończy, po 8 godzinach od startu (ok. 50km) schodzimy na twardą nawierzchnie. Wytrzepujemy buty, zmieniamy skarpety i ruszamy dalej.

Kolejne kilometry to w zasadzie tylko i wyłącznie asfalt. Ponad 70 kilometrów asfaltu… Do Wolgastu dochodzimy na skróty przez tory. Gdy przechodzimy przez most na rzece nad nami zbierają się ciemne chmury. Mamy cichą nadzieję, że uda nam się dotrzeć do przepaku jeszcze przed deszczem. Śmieje się, że zgodnie z prawem Murphy’ego ulewa dopadnie nas na parę minut przed punktem… Niestety nie mylę się i ostatnie 20 minut maszerujemy przy ulewnym deszczu. Oczywiście nie mamy kurtek. Po drodzę błądzimy jeszcze na chwilę i cali przemoczeni dochodzimy na przepak, który okazuję się być przystankiem autobusowym, dobrze że zadaszonym . Na punkcie czeka na nas Artur i pomaga nam tylko jak może. Sucha odzież i porcja ciepłych zupek stawia nas na nogi. Na szczęście wziąłem na zmianę buty, nowe New Balance (model 907, wcześniej miałem 906, jak najbardziej polecam, świetny but tylko trochę za delikatny na rajdy…). Zwykle noszę rozmiar 43-44, te buty to 45. Wydawały mi się nieco za duże, nawet jeśli wziąć poprawkę na puchnięcie stóp po praunastu godzinach napierania. Z niepokojem staram się włożyć moje stopy do jak wcześniej o nich myślałem „kajaczków”, są ciasne! Wręcz za małe. Do tego poduszka pod palcami u prawej stopy nieprzyjemnie mnie szczypie.

Po 40 minutach z wolna ruszamy. Wciąż pada deszcz. Martwi mnie fakt, że obciera mnie prawa stopa pod kostką. Na szczęście ewentualny odcisk w tym miejscu nie będzie tak groźny jak na podeszwie. Nadaje tempo grupie, reszta nieco niemrawo maszeruje. Ja czuję się dobrze. Siły są, odcisków na razie nie ma, jest dobrze. Po kilkudziesięciu minutach stwierdzam, że jednak nie jest dobrze, jest źle. Wybrałem złą drogę, musimy nadłożyć jakieś 1,5 kilometra. Banalny błąd.Zamiast iść prosto kieruje nas w lewo. Jestem strasznie zły na siebie. Argh… I pomyśleć, że chciałem, żeby była trudniejsza nawigacja! A tu taka wpadka. Staram się tłumaczyć siebie, że to brak koncentracji, że zmęczenie, ale fakt jest faktem tracimy przeze mnie kilkanaście minut. Nic nie mówię, wiem, że w takich momentach łatwo może paść psycha. Zwłaszcza po Andrzeju widzę, że nie jest z nim dobrze, on ma już odciski, on już zaczął swoją drogę krzyżową… Gdy dochodzimy do właściwej drogi poprawia mi się nieco humor. Marne to pocieszenie bo przed nami jakieś 50km do kolejnego punktu kontrolnego. Jeszcze nigdy nie pokonywałem tak długiego przelotu…

Powoli zapadał zmrok. Deszcz przestał padać. Zaczęło się! Zdecydowanie, teraz mogliśmy mówić o rajdzie. Wcześniej to tylko zabawa, teraz miała zacząć się prawdziwy rajd. Po kilku kilometrach Andrzej zaczął zostawać w tyle, nie dość że zżerały go odciski to zaczął mu dokuczać achilles. To strasznie mocny gość, to jego pierwszy start w tak długich zawodach do tej pory biegał maratony, ale chyba go wciągnęło… Niestety zwalniał coraz bardziej, w końcu musieliśmy go zostawić, szkoda nam go było, ale niestety nie mogliśmy nic zrobić. To było około 70 kilometra. Wtedy też moja gehenna z wolna dobierała się do mnie… Pojawiły się załążki odcisków, nie chciałem się zatrzymywać. Ponowny start był bolesny, gdy się poruszałem nie było tak źle. Po dojściu do Lassan opuściliśmy na kilka kilometrów asfalt i zagłębiliśmy się w ciemną noc i polne drogi. Gdy po kilkudziesięciu minutach marszu nagle skończyła nam się droga zrobiło się nieciekawie. Tym razem to Piotrek nas wyprowadził dosłownie w pole. Z początku nie mogliśmy się zorientować gdzie jesteśmy, ruszyliśmy więc na południe, mniej więcej w tym kierunku, w którym mieliśmy iść. Pokręciliśmy się trochę i gdy powoli zaczynałem wątpić czy w ogóle znajdziemy właściwą drogę odnaleźliśmy się. Okazało się, że podobnie jak zaraz za przepakiem niepotrzebnie skręciliśmy w lewo zamiast iść prosto. Polną drogą doszliśmy do jakiejś zapomnianej osady gdzie odbliliśmy w drogę wzdłuż kanału. Wciąż nadawałem tempo. Mimo odcisków. Moje chwile chwały jednak skończyły się zaraz po wejściu na asfalt. Po prostu miazga! Czułem się jakby ktoś zaczął walić młotem w moje stopy. Odciski nieprzyjemnie prasowały się na asfalcie. Chwila zwątpienia. Do mety jakieś 40 kilometrów a ja już mam dość. Przypomniałem sobie ile razy rezygnowałem właśnie z powodu odcisków. Wiedziałem, że to oznaka słabości, że trzeba zacisnąć zęby i iść dalej, ale nie zawsze mi się to udawało. Teraz chciałem żeby było inaczej. Miałem swoją próbę, na którą podświadomie czekałem. Chciałem sobie udowodnić, że potrafię pokonać ból.

Fakt, że ta „próba” wynikła z własnej głupoty. Na przepaku miałem tyko jedną parę skarpet, gdybym miał ich kilka to mógłbym później zaradzić odciskom a tak na własne życzenie musiałem przecierpieć jeszcze 40 kilometrów. Powoli zacząłem odstawać od Adama i Piotra. Nie był to duży dystans, ale jednak. Próbowałem się jakoś motywować, przypominałem sobie relacje Gosi Antosik, która jest niesamowicie silna psychicznie. Przypomniałem sobie upór Agnieszki Konior na tegorocznym Kieracie, czy mogłem być od nich gorszy? . Adam starał się mnie podtrzymać na duchu, powiedział pewne zdanie, które mi na długo zostanie w pamięci „Głowa musi umrzeć ostatnia”. Pewnie, że o tym wiedziałem. A jakże, ale nigdy nie postrzegałem tego w ten sposób, dopiero gdy widziałem jak napiera Adam dotarł do mnie sens tego zdania. Napierałem więc tak miotając się z myślami o rezygnacji. Mój upór wkrótce został wystawiony na ciężką próbę. Zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej na zastrzyk kofeiny. Jakimś cudem przejeżdzał tamtędy Wiesiek… Zatrzymał się i podjechał do nas. Perspektywa jakichś 8 godzina napierania albo koniec rajdu, odpoczynek… Przez całą trasę wyobrażałem sobie jak to będzie na mecie, jaki będę zadowolony, że mi się udało. To chyba właśnie to pozwoliło mi nie wsiąść do samochodu Wieśka, gdy odjechał odetchnąłem z ulgą ale też wiedziałem, że teraz już muszę radzić sobie sam. Gdy doszliśmy do Uznamu i skręciliśmy na drogę rowerową, która prowadziła do samego Garz, czyli ostatniego punktu przed metą największy kryzys minął. Dalej traciłem dystans do chłopaków ale jakoś się poruszałem dalej.

Ból przestał mi już przeszkadzać. Przynajmniej nie tak jak wcześniej. Stał się jakby integralną częścią mnie. Piotrek dobrze znał tą drogę, trenuje tu czesto na rowerze. Został więc naszym przewodnikiem. Co 2,3 kilometry mijaliśmy jakieś miejscowości. Lepsze to niż pusta, długa droga. Przynajmniej mielismy jakieś punkty, do których zmierzaliśmy. Z każdą wręcz minutą czułem jak moje stopy się powiększają. Czułem jak rozsadzają buty, strasznie nie przyjemne uczucie. Luzowałem nieco sznurówki, ale niewiele to pomagało. Za Stolpe wreszcie doszedłem chłopaków i już równo kuśtykaliśmy dalej. Z każdą godziną szliśmy wolniej. Nie można zresztą tego nazwać marszem, czułem się jakbym chodził na szpilkach. Adam próbował truchtać, ale to nie wyglądało na pewno jak bieg, mówił, że mu to pomaga. Dotoczyliśmy się do Dargen a tam przykra niespodzianka. Zamiast „obiecanych” 4 kilometrów do Zirchow jest 6. „Nie dam rady przejść tych cholernych 6 kilometrów!” pomyślałem. Ba, nie 6 a 2 kilometry. Czym są 2 w porównaniu z ponad 200 kilometrami, które pokonałem do tej pory?! Z pewnością niczym, jednak gdy od dobrych kilku godzin każdemu Twojemu krokowi towarzyszy ból, który ciężko Ci znieść nawet te 2 śmieszne kilometry stanowią przeszkodę niemal nie do przejścia. Zwłaszcza, że niosłeś ze sobą nadzieję, że do punktu zostały 4 kilometry a nie 6! Tajemniczy proces, dzięki któremu poruszałem się wciąż na przód nagle przestał działać. Wschód słońca łapię nas za wioską pośród pól, nad nami słychać bzyczenie jakichś drapieżnych owadów. Wymuszam na chłopakach przerwę i rozkładam się na asfalcie. Do mej głowie, w której próżno szukać śladów rozsądku zakrada się myśl o wycofaniu, przecież ja już nie mogę! Zachowuję jednak to dla siebie. Gdzieś tam słyszę słowa Adama: „Głowa musi umrzeć ostatnia”. Może to właśnie to powoduje, że bez słowa wstaje i ruszam dalej. Do mety pozostało jakieś 20 – kilka kilometrów…

Po raz drugi myślę o wycofaniu się, mam nrc, rozłożę się, prześpię a rano przyjedzie po mnie Wiesiek, kalkuluje sobie. Reszta drużyny nawet nie myśli o tym, przecież się nie poddam teraz! To śmieszne ale ten nie pozorny drogowskaz to niczym cios Tysona, prawy sierpowy, bach, leże. 7,8,9… Wstaję, idę dalej. Jakoś się idzie, z poczatku ciężko ale później przełamuję ból i idę. Adam dawno już skasował z Gpsa średnie prędkości, na początku było 6,5 później 6 do 5 a teraz 4km/h. Gdy zwalniamy jego zegarek wydaje dręczący dźwięk. Beep, beep! Wśród tego beepu dochodzimy do Garz, dziwnie szybko nam mija ta droga, nawet jeśli wziąć pod uwagę, że Adam mierzy na gpsie każdy odcinek do przejscia… „Zostało 400metrów, 200metrów…”. Koncentrujemy się na małych rzeczach. Prowadzący maratończycy mieli straszny problem ze znalezieniem tego punktu, a był on oczywisty, kościół w centrum wioski. Ale, gdy na trasę nie bierze się ani kurtki ani latarki (sic!) to czemu się dziwić.

Teraz już tylko meta… Idziemy 3, czasem może 4 kilometry na godzinę. To droga przez mękę. Adam z Piotrkiem powoli zaczynają czuć już metę bo włacza im się straszna głupawka, żartują sobie z naszej zawrotnej prędkości ;). Ja nie mam sił na żarty, ponuro napieram. Mam dość tego maratonu, ostatnie kilometry są po prostu straszne. Przekroczenie granicy trochę mnie podnosi na duchu. Wiem, że to już sama końcówka. Już nic nie może się stać. Dojdziemy do końca. Nasza irracjonalna przeprawa z Maratonem Piasków dobiega końca, dochodzimy na metę i wreszcie nigdzie nam się nie śpieszy…

[b]Podsumowanie.[/b]

To było straszne, jeszcze nigdy się tak nie skasowałem na żadnym rajdzie. Nawet nie chodzi o sam dystans 250km, ale o kardynalny błąd z doborem sprzętu, który spowodował moją gehenne. Gdybym miał więcej skarpet na zmianę, to końcówka mogłaby wyglądać inaczej. Podoba mi się specyfika imprezy czyli podział na 3 etapy. Dzięki temu maraton ma specyficzny klimat, fajną atmosferę, którą tworzą uczestniczy i organizatorzy. Przebywając z tymi ludźmi przez kilka dni można się sporo dowiedzieć. Ale przede wszystkim sam start to ogromne doświadczenie, teraz zupełnie inaczej będę postrzegał starty w rajdach, kwestia wytrzymałości na ból też nabierze zupełnie innych wymiarów. Przede wszystkim jednak start ten to ogromna przygoda.

O Autorze

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany