[size=”large”]Desert Cup Jordan Telecom 2001[/size]

[b]
Dwaj Polacy – Artur Kurek i Stefan Stefański ukończyli w czołówce morderczy, 168 kilometrowy wyścig po Pustyni Arabskiej w Jordanii – Desert Cup Jordan Telecom, zajmując odpowiednio 9 i 12 miejsce.[/b]


[i]Relacja Artura Kurka [/i]

Stefan pojechał w kwietniu na Maraton Piasków do Maroka, ja nie miałem pieniędzy na tak drogą imprezę, więc zostałem w domu. Postanowiłem jednak zebrać kasę na trudniejszy ponoć wyścig po pustyni – Desert Cup. Chodziłem do różnych ludzi i firm. Wreszcie udało się, ponad połowę kwoty dostałem od nich.

Obóz w Wadi Rum, fot. Stefan Stefański Przygotowania do startu rozpocząłem tak naprawdę dopiero po wpłacie wpisowego przez moich sponsorów: Polmos Żyrardów, Stabar Żyrardów, ASVA Stal Żyrardów i DEC Warszawa.

Wcześniej z formą nie było najgorzej – startowałem w rajdach przygodowych z zespołem Hellmann-Moritz Speleo, co mnie bardzo motywowało, więc podstawy miałem chyba mocne. Wiedziałem, że muszę biegać z workiem, po piachu i pod górę – w Polsce bardzo trudno o takie warunki. Namiastkę mam 6km od mieszkania w Żyrardowie, w Rezerwacie Krajobrazowym Wydmy Międzyborowskie. Trochę deprymował mnie śmiech przechodniów na ulicach, docinki moich kolegów i przyjaciół, psy, od których musiałem się oganiać podczas treningów oraz brak czasu na te treningi. Powtarzałem sobie wtedy w głowie: napieraj, jeszcze będą podziwiać i zazdrościć, albo zostaw ich, niech siedzą w swoich domach. Bardzo pomogły mi Edytka i Zosia dwie najważniejsze w moim życiu dziewczyny, które niemal bez sprzeciwu pozwalały na realizację mojego egoistycznego marzenia. W ramach przygotowań postanowiłem wystartować w X-Triathlonie w Bornem Sulinowie. Ale to było nieporozumienie – zupełnie nie byłem zmotywowany, myślałem właściwie tylko o pustyni.

3 listopada w sobotę, o świcie, wylądowaliśmy w Ammanie. Pierwsze kontakty z Arabami to kwestie cen za przejazd do miasta. Taxi okazało się bardzo drogie, wbrew informacjom z ambasady, więc postanowiliśmy pojechać autobusem. Poznaliśmy przewodnika, który z chęcią poinformował nas o lokalizacji ważnych punktów miasta. Po znalezieniu hotelu, poszliśmy zwiedzać Amman. Zabytki najprawdziwsze – widoczne ślady Rzymian: amfiteatr, miasto właśnie odkopywane na wzgórzu górującym nad miastem. Naprawdę warto zobaczyć. Ale najciekawsze było dopiero przed nami. Dużo odpoczywaliśmy, przeglądaliśmy sprzęt i obowiązkowe wyposażenie na wyścig. Cholera, sporo tego i dużo waży – około 5,5 kg, ledwo mieszczę to wszystko w worze.

Stefan (131) i Artur (150) tuż przed startem, fot. Stefan StefańskiW niedzielę, 4 listopada stawiliśmy się u organizatorów o ustalonej przez nich porze, w bardzo ekskluzywnym hotelu i czekaliśmy na transport, na miejsce startu. Przywieziono nas autokarem z Ammanu do Wadi Rum już po zmierzchu. Z trudem rozpoznaliśmy, że jesteśmy w szczerym polu (pustyni) wśród ogromnych, kilkusetmetrowych, bazaltowych, pionowych ścian, wystających niemalże prosto z piachu. Jeszcze kilka kilometrów jeepami po piachu i znaleźliśmy się w wiosce zbudowanej specjalnie z okazji Desert Cup Jordan Telekom 2001.

Byłem nieco zagubiony na środku pustyni z plecakiem, butelką wody i kilkoma równie zaskoczonymi Francuzami z… walizkami na kółkach. W kilka minut wszyscy rozeszli się do oryginalnych namiotów nomadów, zbudowanych z wełnianych kocy i drewnianych kołków. Stefan, dowieziony innym jeepem, pojawił się po kilku chwilach. Mój pierwszy raz na pustyni: piasek jest czerwony, sypki. Jak po tym biegać!? Późnym wieczorem pierwsze wspólne spotkanie przy obfitującej przede wszystkim w mięso kolacji (podobne posiłki były do końca zawodów). Najważniejsze, że bardzo smacznie dają jeść.

W poniedziałek (5 listopada) po przebudzeniu przetarłem oczy raczej ze zdumienia niż zaspania: wokół czerwony piach, organizatorzy słusznie przestrzegali, że niczym się nie będzie różnił od tego leżącego na plaży, i czerwone ogromne skały aż po horyzont – tam gdzie chyba będziemy niedługo biegli. Śniadanie, odpoczynek, przydziałowa woda, odpoczynek, weryfikacja sprzętu i wyposażenia każdego zawodnika, znowu odpoczynek, lekki trening ze Stefanem, briefing, przebieżka – oj, będzie ciężko biec po tym cholernym piachu.

Każdy z zawodników musi mieć śpiwór, sweter, ortalion, pompkę do… odsysania jadu żmii, kompas, gwizdek, litr wody, 2000kcal i to co będzie jadł przez cały wyścig – w sumie około sześciokilogramowy plecak. Wszystko dokładnie sprawdzane przez organizatorów. Oddajemy zbędne rzeczy do transportu na metę i zostajemy na noc z tym, co będziemy dźwigali podczas wyścigu. Wieczorem w namiocie trochę śmiechów – chichów, a mnie przeraża to co przede mną – 168km pustyni i gór non-stop, pierwszy raz taki dystans, pierwszy raz na pustyni.

Stefan odpoczywa na jednym z punktów kontrolnych, fot. Stefan StefańskiWtorek, 6 listopada, własne śniadanie, kilka słów na wiatr od Patricka Bauera – szefa Rajdu i… chyba się zaczyna. 8:37. No to napierać, życzę Stiviemu powodzenia i nie chcę stracić go z oczu aż do mety – wtedy się uda.

Od samego początku było ciężko, jak nigdy. Nie oglądałem się długo, chciałem tylko gonić najlepszych. Sporo ich tam biegnie – muszę się ich trzymać, myślałem. Na szczęście czołówka szybko się wykruszyła i… wielkie nieba, przede mną tylko 3 zawodników i to bardzo blisko – około 150 metrów. I tak po piachu, z worem, czasami lekko pod górę – i bardzo rzadko lekko w dół długo, długo. Gdy zacząłem marzyć o zwycięstwie szybko przywrócono mnie na pustynię i na sypki piach, dogonił mnie Stivi – po 35km mieliśmy już 30 minut straty do późniejszego zwycięzcy Włocha Marco Olmo. Skąd Stivi ma siły, żeby jeszcze biec? Nie odpuszczałem – Stefan jest doświadczonym biegaczem i trzeba to wykorzystać.

„Trzeba biec dopóki twardo” – mówił, a ja myślałem, że chyba mózg się mu przegrzał – gdzie tu twardo?! Kilka kilometrów parliśmy razem, ale podczas takiego wyścigu każdy musi indywidualnie regulować tempo, odpoczynki i całą taktykę. Stivi chyba został trochę z tyłu. Biegłem tak dopóki starczyło sił, około siedemdziesiątego kilometra zacząłem odczuwać ból kolana, na szczęście mogłem szybko iść, więc parłem do przodu – to zawsze najlepsza taktyka.

Dogonił mnie Ironman, tak nazwaliśmy sympatycznego Niemca z racji ukończenia przez niego wyścigu „Ironman”, który jeździł na rowerze w kadrze narodowej.

Pół nocy szedłem sam, nie widziałem nikogo z przodu, z lękiem oglądałem się czy mnie ktoś goni. Gdy gdzieś w środku pustyni na Punkcie Kontrolnym spokojnie uzupełniałem camel-bag wodą z minerałami, nagle przybiegło czterech i pobiegło czterech – byłem ósmy. Później było milej, gdyż towarzyszył mi księżyc, mogłem rozejrzeć się wkoło i stwierdzić, że na pustyni nie jest tak bardzo pusto. Uprawiałem slalom między suchymi krzakami i niewielkimi wydmami, aby jak najmniej podchodzić. Wreszcie 104km, a to oznacza koniec piachu według Książki Rajdu, ale zaczynają się góry. Lubię góry, może kogoś dogonię – pomyślałem z nadzieją. Po kilku krokach wiedziałem, że nikogo nie dogonię, bo nie mogłem już biec. Pod górę, jak zawsze mogę napierać, ale słabe nogi i kolana nie pozwalają na zbyt wiele w górach i zejścia okazały się koszmarem.
Artur tuż przed metą w Petrze, fot. Stefan Stefański
Mijając przydrożne wioski pomyślałem, że przydało mi się doświadczenie w odganianiu psów, zdobyte podczas treningów, niosłem dodatkowy ciężar – dwa kamienie, którymi rzucałem w te najbardziej zajadłe i podchodzące najbliżej. Później Stivi śmiał się, że rozzłościłem psy, które potem bardzo go atakowały.

Nużące kilometry, bolące nogi. Czułem każdy mięsień i każdy kamień, na który stawałem. Dopiero w górach, tuż przed świtem, na 147km dogonił mnie biegnący Francuz – byłem pełen podziwu, ale spadłem na 9 pozycję, którą postanowiłem utrzymać za wszelką cenę. Udało się!!! Już niedaleko mety przeżyłem chwilę strachu, gdyż nie oznakowane zejście do doliny było zupełnie niewidoczne. Szukałem go 20 minut aż dogonił mnie kolejny Francuz, cholera. Wreszcie zobaczyłem jakichś turystów, których spytałem o drogę.

Schodząc po ponad 500 schodach, wykutych w czerwonej i różowej skale, czułem ogromne wzruszenie – byłem blisko mety, w tak pięknym i historycznym miejscu. Szedłem najszybciej jak mogłem w kanionie pełnym wykutych w skale świątyń, domów, grobowców, kanałów nawadniających, obok amfiteatru również wykutego w skale, mijałem turystów, wielbłądy, osiołki i ich właścicieli kuszących usługą podwiezienia do mety… Francuz był wyraźnie w gorszym stanie, więc bez skrupułów uciekłem jak najdalej.

Wszedłem na linię mety naprawdę szczęśliwy – a jednak możliwe jest pokonanie takiego dystansu. Organizatorzy trochę jakby zdziwieni moim przybyciem, pewnie zmęczeni całodobowym czuwaniem, zdobyli się na uśmiech i gratulacje – otrzymałem pamiątkowy medal i ze łzami w oczach odjechałem do pobliskiego hotelu.


Stefan na mecie, fot. Stefan Stefański
1 miejsce – Marco Olmo, Włochy 20h19′


9 miejsce – Artur Kurek, 26h12′
12 miejsce – Stefan Stefański, 26h45′

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany