[size=x-large]Jesteśmy na wczasach (?)[/size]

[b]Relacja zespołu napieraj.pl z trasy amator rajdu The North Face Adventure Trophy, który odbył się w Tatrach, Gorcach i Pieninach w czasie długiego weekendu majowego 2006.
Napieraj.pl wystartował w składzie: Krzysztof Dołęgowski i Piotr Dymus. Zawody ukończyli na 3 pozycji.

[/b]


To nie może być prawdziwe. Siedzimy przy grillu, z głośników płynie wesoła muzyczka. Do startu kolejnego etapu możemy się jeszcze wykąpać w ciepłej wodzie, przespać, pogadać ze znajomymi, poleniuchować…. Nie tak pamiętam rajdy. A może już wypadł mi z głowy pierwszy etap tatrzański, kiedy omal nie wyplułem płuc. Tak! Coś mi świta…

[b]4km biegu na orientację i kawał drogi po Tatrach[/b]

O dziesiątej start na Równi Krupowej. Pogoda idealna do napierania. Nad głowami ciemne chmury, chłód. Tłum zawodników pomknął biegiem na krótką pętlę, by na godzinę lekko zdestabilizować ruch miejski w Zakopanem. Cztery kilometry to ledwie formalność, ale pozwoliły rozciągnąć stawkę.
Gdy biegiem ruszyliśmy w kierunku Kuźnic by zacząć etap tatrzański, przed nami pod górę truchtało tylko kilka dwójek. Piotrek podkręcał tempo i obiecywał, że jak dotrzemy do bardziej stromych odcinków to może zwolnimy i przejdziemy do marszu. Póki co, było naprawdę szybko. Czułem tylko ciężar rakiet śnieżnych na plecach i pot płynący po czole. Nie zapowiadało się lekko. Przed nami ponad 1000 metrów różnicy wysokości kazało czuć respekt. Wkrótce skończył się asfalt, chwilę buty postukały na kamieniach, a następnie zanurzyły w mokrym zleżałym śniegu. Przełęcz Kondracka kryła się w chmurach i nie pozwalała określić jak długo będziemy się jeszcze wspinać. Napieraliśmy na trzeciej pozycji, a za nami długi tramwaj zespołów torował drogę ku górze. Próbowałem coś zjeść, ale tak sapałem, że okruszki wysypywały się z ust. Po pewnym czasie zrobiło się chłodniej – uderzył wiatr. Zbliżaliśmy się wreszcie do przełęczy. Naciągneliśmy kurtki i ruszyliśmy ku grani i ku Kasprowemu. Tatrzańska wiosna pokazała nam swoje chłodne oblicze. Z południa uderzył drobny opad ni to śniegu ni to żwiru, który siekł nieprzyjemnie twarze. Nie miałem nawet czasu naciągnąć kaptura, więc goniłem za Piotrkiem klnąc i od czasu do czasu przewracając się o skały i dziury w śniegu. Może wyda się to jakąś masochistyczną perwersją, ale grań Tatr była najprzyjemniejszym kawałkiem całego rajdu. Raz po raz z pomiędzy chmur wychylała się piękna Dolina Cicha, oraz przyprószone śniegiem słowackie szczyty. Co tu dużo mówić. Było pięknie.

Wkrótce naszym oczom ukazała się górna stacja kolejki na Kasprowy Wierch i rozpoczął zwariowany wyścig w dół stoku. Niektórzy podkładali plastykowe worki pod tyłek i śmigali nartostradą. Inni (tak jak my) biegli na łeb na szyję wzdłuż tras. Nieliczni narciarze mogli mieć z nas spory ubaw.

Po chwili zawitaliśmy u bram Murowańca, skąd zaczynał się znacznie bardziej skomplikowany – leśny odcinek Tatr. Wycisnąłem szybko skarpety, zjadłem rogalika i ruszyliśmy. Zielony szlak miał być polem do popisu dla naszych rakiet TSL. Sprawdzały się już na dwóch edycjach Bergson Winter Challenge i w czasie wielu wycieczek. Tym razem okazały się jedynie balastem. Na nierównej powierzchni nie dawały stabilnej podpory, a w miejscach gdzie trzeba było pokonywać pnie, kamienie czy korzenie tylko denerwowały niczym płetwy na plaży. Do tego szlak gdzieś się zawieruszył i musieliśmy zaufać prowadzącemu zespołowi entre.pl, który nawigował jakieś 10 minut przed nami. Trzymali dobry kierunek, więc po kilku kontrolach schowaliśmy mapę i sformowaliśmy z kilkoma innymi zespołami sprawny tramwaj pościgowy.
Pechowo w którymś momencie porwałem stuptuty i przez parę godzin śnieg sypał mi się wprost w skarpety. Na nic zdała się wodoodporna membrana. Kilka razy pod białą powierzchnią chowały się niewielkie bagienka, tak że moje stopy kąpały się raz po raz w lodowatej wodzie i wkrótce straciły czucie. Irek Waluga (Mapy Ścienne Beata Piętka AT) opowiadał, że na tym etapie z zimna nie zauważył nawet że spadł mu but i parę kroków przebiegł na bosaka. Ja miałem więcej szczęścia. Im dalej w dół stoków tym śniegu ubywało, a stopy odżywały. Po sześciu godzinach biegliśmy już prosto do bazy. Jeszcze kilka kilometrów asfaltu i byliśmy na przepaku – w punkcie gdzie rozpoczynała się opowieść.

[b]Etap rowerowy – 80km
Noc z Lubaniem w tle[/b]

Idealny przepak przypomina boks serwisowy formuły 1. Zero przestojów, krótkie hasła i ekspresowa zmiana sprzętu. Tym razem mieliśmy czas na pełen przegląd, remont i spory odpoczynek. Długa przerwa między etapami powoduje, że mamy do czynienia z trochę inną dyscypliną. Ważniejsza staje się szybkość i przygotowanie fizyczne, a kwestie doświadczenia, logistyki odporności na niewygodę i brak snu spadają na dalszy plan. Nie ma się o co kłócić czy konwencja trasy Amator jest lepsza czy gorsza od tradycyjnego rajdu non-stop. Na pewno daje większe szanse na ukończenie zespołom debiutantów.
O 22:00 ku północy ruszył peleton setki rajdowców pragnących spróbować swoich sił z Podhalem i Pasmem Lubania. Początek etapu znów wiązał się dla mnie z ostrą zadyszką i tętnem zawałowca. Po pierwszym podjeździe nie myślałem już logicznie i Piotrek musiał podejmować samodzielnie wszystkie decyzje nawigacyjne. Do tego zeszła mgła, a droga przechyliła się w dół. Odpaliłem solidny reflektor (Cateye Triple Shot)i ruszyliśmy na spotkanie nieznanego. Znów zrobiło się pięknie. Co chwilę z mgły wynurzały się skupiska domków, pola, zagajniki. Zrobiliśmy trochę błędów nawigacyjnych i spadliśmy daleko w klasyfikacji, ale różnice czasowe nie przekraczały kwadransa. Po drogach niczym świetliki migały światełka lamp rowerowych i czołówek. Na podjeździe pod przełęcz Knurowską większość strat. Minęliśmy czym prędzej grupkę zawodników rozpatrujących szalony nocny wariant czerwonego szlaku na Lubań (kilkanaście kilometrów po nierównym grzbiecie) i daliśmy się schłodzić asfaltowi zjeżdżającemu do Ochotnicy. Dochodziła druga w nocy. Świadomi tego, że najtrudniejsze zadanie było dopiero do wykonania wyciągnęliśmy spore kanapki, posililiśmy się i dopiero ze sporym zapasem kalorii ruszyliśmy na koronny podjazd na Lubań. Podjazd to dużo powiedziane. Po dwóch kilometrach ostatecznie pogodziliśmy się z myślą wielogodzinnego pchania rowerów na sam wierzchołek. Leśną drogą płynął niewielki strumyk, a nasze niewygodne kolarskie buty wystukiwały w nim monotonny rytm. Piotrek napierał z przodu. Połączyliśmy nasze rowery przy pomocy holu, dzięki czemu łatwiej mi było utrzymać jego tempo. Co jakiś czas zwalone drzewo czy sterty gałęzi utrudniały marsz, ale niczego innego nie oczekiwaliśmy po tym etapie. Na wierzchołku zupełnie zziajani zameldowaliśmy się jako trzecia ekipa i ufnie ruszyliśmy na dół nie czekając aż świt rozjaśni szlak. Z początku nawet w dół musieliśmy często targać rowery bo na ścieżce roiło się od wiatrołomów. Wkrótce została już sama śmietanka – pyszny nocny zjazd po wąskich dróżkach, kamieniach, wertebach.
Bardzo się zdziwiliśmy, gdy na zadaniu specjalnym – wspinaczce skalnej pojawiliśmy się jako pierwsi. Inne zespoły trochę pogubiły się na zjeździe. Mieliśmy więc okazję bez towarzystwa spróbować uroków nietypowego wspinania twardych kolarskich butach z kolcami. Do przepaku został tylko piękny kilkukilometrowy zjazd serpentynami. Znów mogliśmy cieszyć się nietypowo długim – czterdziestominutowym czasem na odpoczynek i przebranie.

[b]Etap kajakowy 20km.
Szybkie wiosełka[/b]

Punktualnie o szóstej sędzia główny zawodów kopniakiem pchnął nasz kajak na wody Zalewu Czorsztyńskiego. Poranek zapowiadał się ponuro. Słońce schowane gdzieś za grzbietami nie dawało ciepła. Obok nas chlupały tylko dwa inne wiosła. To Komandor Team Kraków deptał nam po piętach. Pierwsze dwa kilometry wspominam paskudnie. Nie wiosłowałem od września zeszłego roku, a zimę spędziłem z dala od siłowni tak że moje przednie kończyny przyzwyczaiły się raczej do stukania w klawiaturę niż machanie wiosłem. Dopiero po pół godzinie złapaliśmy z Piotrkiem rytm i podkręcaliśmy tempo. Im dalej tym psycha rosła do góry. Robiło się wesoło. W końcu zaczęliśmy śpiewać (oczywiście elegancko fałszując) hity Taty Kazika i Kultu. Z pieśnią na ustach udało się nam delikatnie wyprzedzić naszych przeciwników i zostawić daleko w tyle całą resztę stawki. Mieliśmy też chwilę na podziwianie ruin zamków i ślicznych górskich widoków. Zanim doszła dziewiąta, już darliśmy co sił ku nabrzeżu. Komandor został ledwie minutę za plecami, ale dzięki tej dwójkowej rywalizacji udało nam się sporo nadgonić w końcowej klasyfikacji, zwłaszcza że przed południem zaczęło wiać i później startujące teamy nie miały większych szans na dobry rezultat.

[b]Trekking 42km (skrócony)
Mroczki[/b]

Znów mieliśmy chwilę wytchnienia – luksus dwóch godzin spędzonych w śpiworze w oczekiwaniu na otwarcie kolejnego, najważniejszego etapu wyścigu. Różnice między zespołami w czołówce wynosiły po kilka minut, a na trasie pieszej, zwłaszcza nocą jeden błąd potrafi kosztować godzinę. Staraliśmy się oczywiście większość etapu pokonać za dnia. Sześć minut po południu ruszyliśmy truchtem w Pieniny. Mieliśmy lekkie opóźnienie, bo w zamieszaniu Piotrek nie mógł znaleźć karty. Goniliśmy stawkę. Podejście pod Przełęcz Szopka skąd tłumy turystów tłoczą się na Trzy Korony minęło błyskawicznie. Dalej szlak się zwęził i na skalistych ścieżkach w pobliżu Sokolicy musieliśmy często prosić spacerowiczów by nas przepuścili. O ile w czasie drogi ku górze byłem jeszcze świeży o tyle strome zejście nad Dunajec sprawiło mi już spory ból w zmęczonych mięśniach. Na skale Kotuńce stojącej w nurcie rzeki czekało nas zadanie specjalne – most linowy. Kurcze! To było coś! Najpierw krótki zjazd w dół podczepionym karabinkiem do liny, a potem… a potem długa walka by dźwignąć się po pochyłej linie ku górze. Tuż przed nami angielski zespół sporo czasu spędził dysząc i sapiąc zanim dotarli na drugi brzeg. Dla mnie szarpanie na bułach przez kilka minut skończyło się poważnym kryzysem. Gdy dotarłem na drugi brzeg, kręciło mi się w głowie, miałem mroczki przed oczami, zaschło mi w gardle, a całe ciało trzęsło jak w gorączce. Musieliśmy zwolnić, uzupełnić zapasy wody. Bałem się, że jeśli spróbujemy biec to mogę się przewrócić. Przez chwilę nawet majaczyłem coś o postoju, ale nie było odpowiedniego miejsca i trzeba było gonić na kolejne punkty. Drugi etap pieszy w przeciwieństwie do Tatr nie był oczywisty nawigacyjnie. Wymagał kluczenia po ścieżkach i czasem pójścia na azymut. Powoli dochodziłem do siebie i mogłem zbiegać odcinki w dół. Około dwudziestej, gdy zrobiło się chłodniej, dotarliśmy wreszcie na punkt 22, gdzie miało czekać na nas kolejne zadanie specjalne – tyrolka.

[b]Etap dodatkowy pieszy – kilkanaście kilometrów[/b]

Bardzo nas zdziwiło, gdy na brzegu spotkaliśmy wszystkie ekipy, które napierały przed nami (oprócz Anglików, którzy zaginęli w akcji w okolicach PK21). Specom od tyrolki nie udało się na tyle naciągnąć liny by można było pokonać Dunajec „na sucho”. A kąpiel w rzece o temperaturze 3°C na trasie Amator to trochę za dużo.
Po chwili rozmów z organizatorami ruszyliśmy w stronę mostu w Krościenku, a potem dziwnym wariantem PKS i długim spacerem dostaliśmy się koło północy do Niedzicy. W sumie to bardzo fajny klimat, móc czasem spokojnie podreptać w towarzystwie innych napieraczy (Pozdrowienia dla młodego lokalesa, który towarzyszył nam przez jakiś czas).

[b]Ostatnie 50km rowerem
Krótka gra błędów[/b]

Na ostatni etap zespoły ruszały z uwzględnieniem ich straty do liderów. Dla nas oznaczało to godzinę zwłoki i drugą pozycję. Po wspaniałych sześciu godzinach snu staliśmy wpięci „w blokach startowych” o siódmej rano.
Dokładnie gdy mieliśmy ruszać, Piotrek zauważył, że w tylnej oponie ma kapcia. Nie zostało nic innego jak szybkie łatanie i jeszcze szybsze pompowanie. Kwadrans po nas miał ruszać kolejny zespół – entre.pl. Niestety w czasie gorączkowej zmiany gumy Piotrek wyrwał wentyl i musieliśmy powtarzać wszystko od nowa. Nasza przewaga skurczyła się do dziesięciu minut, a atmosfera poważnie podgrzała.
Niestety w czasie jednego ze zjazdów wybraliśmy nienajlepszy wariant (za to jaki piękny 😉 ) i wkrótce entre.pl pedałowało już o kilka minut przed nami. Jako orientaliści mieli większą wprawę w wybieraniu optymalnej drogi i wykorzystali tą przewagę. Dodatkowo na podjeździe w okolicach Bukowiny Tatrzańskiej wybraliśmy krótką, ale bardzo powolną drogę po krzakach na grzbiet Wysokiego Wierchu tak, że nawet nasza trzecia pozycja nie była pewna. W czasie zjazdu z punktu już widzieliśmy kolejną ekipę depczącą nam po piętach. A do mety został jeszcze jeden punkt i to wcale nie najprostszy.
Na koniec bozia się jednak do nas uśmiechnęła i w mogliśmy spokojnie pomknąć przez mokre ulice zakopanego ku upragnionej mecie.
Tam już czekał na nas szampan, uściski, gratulacje dobrej walki. A potem prysznic, czyste ciuchy, dobry obiad i słodkie leniuchowanie

[i]Jesteśmy na wczasach
W tych góralskich lasach
W promieniach słonecznych
Opalamy się…[/i]

Walka była piękna. Właściwie od początku do końca skład podium stanowił zagadkę. Dziękuję wszystkim zespołom. I tym przed nami i tym, którym dotarcie do mety zajęło więcej czasu. Było super! Respekt dla Komandor Teamu, którego zwycięstwo było dla wszystkich niespodzianką.

[size=x-small][i]Zdjęcia: Magda Ostrowska[/i][/size]

[b]Zobacz również


[url=/xoops/modules/xcgal/thumbnails.php?album=44]Galeria zdjęć z TNFAT 2006[/url]

[url=/xoops/modules/news/article.php?storyid=513]TNFAT 2006 – dzień czwarty – dalsze rozstrzygnięcia[/url]

[url=/xoops/modules/news/article.php?storyid=511]TNFAT 2006 – dzień trzeci – rozstrzygnięcia[/url]

[url=/xoops/modules/news/article.php?storyid=510]TNFAT 2006 – pierwsza noc, drugi dzień[/url]

[url=/xoops/modules/news/article.php?storyid=509]TNFAT 2006 – dzień pierwszy[/url]

[url=/xoops/modules/xcgal/thumbnails.php?album=28]Galeria zdjęć z TNFAT 2005[/url]

[url=/xoops/modules/wfsection/article.php?articleid=99]Relacja zespołu napieraj.pl z trasy masters TNFAT 2005[/url]

[url=/xoops/modules/wfsection/article.php?articleid=100]Relacja zespołu Pogoń Siedlce entre.pl z trasy open na TNFAT 2005[/url]

[url=/xoops/modules/mylinks/visit.php?cid=1&lid=90]Oficjalna strona rajdu[/url]
[/b]

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany