[size=x-large] Adventure Trophy 2010 – debiut[/size]
Basia Muzyka (MEL.)


[b]Miejsce akcji: [/b] Pogórze Przemyskie, Góry Sanocko-Turczańskie, baza w Arłamowie
[b]Czas akcji: [/b] Piątek 30 kwietnia 2010 – Niedziela, 2 maja 2010
[b]Osoby dramatu: [/b]
[b]Ja[/b] – narratorka, podmiot niebardzoliryczny, część 2-osobowego zespołu raBarBar – IM 2010, nie bez powodu wymieniam siebie na początku, gdyż jestem w tej relacji najważniejsza;
[b]Bartek[/b] – mój partner z zespołu, Bartłomiej Jachymek;
[b]Hadesi[/b] – zespół Hades Sklep Podróżnika, czyli Bartek i Kondzio (Konrad Rochowski, Bartosz Bartkowiak);
[b]Dziadki[/b] – zespół weteranów Compass-Mareto 2 (Zenon Krzystonek, Jan Gracjasz);
[b]Mastersi, Klasycy, Rekreacyjni[/b] – zespoły, które zamierzają pokonać trasy odpowiednio Masters, Classic, Rekreacyjną; teoretycznie zbiory rozłączne, praktycznie nie do końca; jako zespół jednak grupy nierozerwalne (w ramach dopuszczonych odległości dokładnie opisanych w regulaminie);
[b]Organizatorzy[/b] – a raczej Bardzo Szanowni Organizatorzy, którzy z niezwykłą starannością i podziwu godną naturalnością uporali się z olbrzymim wyzwaniem logistycznym, jakim są takie zawody.

[b]Przed zawodami[/b]

Propozycję udziału w rajdzie przygodowym dostałam od Bartka, kolegi ze Stowarzyszenia Triathlonowego IM 2010 jeszcze w feralnym roku 2009 – feralnym, bo miałam kontuzję stopy, przez co nie bardzo miałam ochotę i możliwość powalczyć na zawodach tych czy owych. Rok później Bartek ofertę ponowił, ale trudno mi było się dopasować z terminami do napiętego kalendarza startów biegowych. W końcu udało się znaleźć wolny weekend majowy, podczas którego miała się odbyć X edycja zawodów Adventure Trophy. Do wyboru trzy warianty trasy – bez dyskusji przyjęliśmy wersję uśrednioną, czyli trasę Classic, gdyż Masters dla debiutantki wydawała się zbyt poważnym wyzwaniem, a Rekreacyjna niewiele miała w sobie cech rajdu przygodowego – ot, tylko jazda na rowerze i trekking, w tym jedno zadanie specjalne – tylko jedno, jak na wyjazd w Bieszczady, na koniec Polski, na kilka dni zupełnie się „nie opłacało”.
A zatem Classic, a w tym około 140 km na rowerze, 55 km trekkingu, 7 km biegu na orientację, 15 km na rolkach, 10 km w 2-osobowym kajaku, przeprawy przez rzekę (tratwa, tyrolka), park linowy, wspinaczka na skałę i zjazd na linie, odcinek specjalny. Limit czasu 50 godzin.

50 godzin? O rany! Robimy z Bartkiem wstępną analizę i wychodzi nam (czy raczej mi) w wersji optymistycznej 22h, ale Bartek śmieje się z mojego założenia, że trekking 30 km robimy w 3 i pół godziny. Tak naprawdę te pół godziny dodałam tylko dlatego, że wypadnie w nocy. On mówi, że bardzo dobrze będzie, jeśli uda nam się to w 8 godzin. 8 godzin na 30 km? Nie mogę uwierzyć. Przecież nawet spacerkiem dałoby się to zrobić szybciej. Ewidentnie nic nie wiem o trekkingu, orientacji. Moja wersja pesymistyczna całości (42 godziny) jest wg Bartka bardziej realna, ale też trudna do zrealizowania. Z niedowierzaniem kręcę głową.

Przygotowania nie różnią się zbytnio od mojego normalnego cyklu treningowego, bo przecież i tak biegam i jeżdżę na rowerze dość sporo. Dodatkowo wybrałam się ze 2 razy na rolki, bo wiem, że bez treningu będą mnie boleć mięśnie piszczelowe. Szkoda mi czasu na naukę wspinaczki, choć w przyszłości chciałabym go jednak znaleźć, bo to może być całkiem zabawne. Trochę podciągam się na drążku, trochę ćwiczę mięśnie ramion na gumach.

Podczas przygotowań w pierwszych dniach dystans, który sobie wybraliśmy przeraża mnie. Może nie tyle długością, co czasem trwania. To z pewnością będą moje najdłuższe zawody. Ale gdy już się nieco oswajam z myślą o tym starcie, to zaczynam go wręcz bagatelizować. Rodzi się we mnie nawet szatańska myśl, czyby nie spróbować jednak trasy Masters. Na szczęście rozsądek związany z moim debiutem oraz brakiem szpeju (jak również z brakiem umiejętności jego obsługi) wyparowuje dość szybko. Im bliżej godziny zero, tym większy powraca respekt przed dystansem Classic – pieszczotliwie przez Organizatorów opisanym jako „dla sprinterów”. Bagatela – 230 km.

Podoba mi się przygotowanie logistyczne. To nie to co bieg, gdzie najważniejsze buty i skarpetki, trochę ciuchów i od biedy jeszcze jakieś odżywki. Tu trzeba naprawdę dobrze rozplanować co, gdzie, kiedy, rozważyć różne warianty pogodowe oraz porę doby. Przygotowuję się do tego bardzo starannie, choć nie bardzo inwestuję w potrzebny sprzęt – biorę to co mam, czołówkę pożyczam, dokupuję tylko drobiazgi. Wielokrotnie w wolnych chwilach w myślach trenuję szybkie zmiany. W wyobraźni wielokrotnie wpadam na przepak, wiem co gdzie mam, przebieram się, napełniam plecak i staję w gotowości do dalszej drogi. Tu organizacja musi być perfekcyjna. Przesadnie nawet.

Na dwa dni przed wyjazdem podczas jazdy na rowerze robię efektownego fikołka przez kierownicę. Nie bardzo z chęci popisania się przed moimi dziećmi, które jadą tuż za mną. Nie bardzo z powodu przetestowania swoich umiejętności kaskaderskich. Raczej po to, aby uniknąć zderzenia z inną rowerzystką. Nagły i zupełnie nieplanowany to fikołek, czego dowodem jest nieumiejętne wyrzucenie prawej nogi w górę ponad głowę. Zahaczam udem o kierownicę, mój stalowy mięsień czworogłowy w drobny mak roztrzaskuje dzwonek oraz dźwignię przerzutki. Cała posiniaczona, odrapana, poobijana, z ranami jeszcze wciąż krwawiącymi jadę do serwisu rowerowego przebłagać, aby mi ten rower doprowadzili do stanu używalności – najlepiej natychmiast, czyli najdalej do jutra. Udało się, naprawili, kupiłam nową przerzutkę, nowy dzwonek (tym razem trochę bardziej obły w kształcie, gdyby mi przyszło znów się kiedyś przymierzyć do testowania twardości czworogłowych).

Z siniakiem jak Morze Kaspijskie i kilkoma głębokimi, ale zasuszonymi ranami na udzie wyjeżdżam z Bartkiem z Warszawy już w środę, aby dobrze wypocząć po długiej podróży, wyspać się i trochę popodglądać zespoły na najdłuższej trasie. Czwartek jest dniem odpoczynku – dość czynnego, bo robimy sobie ponad 3-godzinną wycieczkę po okolicy Arłamowa – miejsca magicznego. Ja po raz pierwszy zapoznaję się z kompasem, ale i tak nawigacją ma się zajmować Bartek. Cały czas pilnuję go, aby dużo jadł, żeby miał siłę na długą i mozolną trasę. Wiem, że odżywianie przedstartowe w sportach wytrzymałościowych odgrywa kluczową rolę w późniejszym kryzysach lub ich braku. Wysypiamy się dość przyzwoicie w przytulnych warunkach wspólnej sali (my na pięterku obok kilku innych drużyn), którą udostępnił właściciel ośrodka w Arłamowie – standard łazienek na bardzo wysokim poziomie, do dyspozycji wrzątek non-stop, gniazdka elektryczne, smaczne posiłki w promocyjnych (dla uczestników rajdu) cenach w eleganckiej restauracji. Jednym słowem – RAJ!

Foto 1: Basia Muzyka

Foto 2: Basia Muzyka

[b]Odprawa – piątek, godz. 12.00[/b]

Dwie godziny przed startem odprawa – kilka słów organizatora i dostajemy mapy – dwie olbrzymie, zadrukowane z dwóch stron płachty. Zaczyna się rysowanie najbardziej optymalnej trasy. Potem jeszcze na krótko przed starem mała mapka do biegu na orientację – tu (i tylko tu) możemy się rozdzielić. Ja biorę 4 najbliższe punkty, Bartek 3 dalsze, co do jednego, który jest pomiędzy umawiamy się, że zbierze go ten, kto szybciej zaliczy swoje, kontakt przez telefon.

[b]BnO – piątek, godz. 14.00[/b]

Start. Rzucam się szalonym biegiem w dół, aż mi ktoś zwraca uwagę, żeby wolniej. Nie mogę wolniej. Moja taktyka jest prosta – jak najdłużej utrzymywać się w grupie, bo nie mam doświadczenia w nawigacji. Pierwszy punkt banalnie prosty, ale odbijam go jako jedna z ostatnich, wszyscy tak szybko biegną. Ja staram się za innymi, ale wyraźnie zostaję w tyle – z drugiej strony nie chcę też przeginać z tempem i wypruwać flaki na początku zabawy. Dobiegam do drogi i stamtąd w teren wzdłuż strumienia, skoro punkt ma być na jego rozwidleniu. Z łatwością namierzam, z dala jeszcze widzę jakiś zawodników. Wspinam się po kolejny, już raczej sama, trochę zaczynam spoglądać na mapę, trafiam bezbłędnie prosto na ambonę. Teraz wyznaczam azymut i biegnę po terenie, ale łatwo nie jest, bo co chwila jakieś gałęzie, krzaki łapią mnie za ubranie, przytrzymują. Trafiam na jakiś jar, szukam punktu, tu go nie ma, inni gdzieś pobiegli – nie wiem czy znaleźli i lecą dalej, czy nadal szukają. W końcu widzę jakiegoś błąkającego się zawodnika i pytam, czy ma PK3. Nie ma, szuka. No ja też. Tylko on tak trochę bardziej na południe, ja raczej kieruję się do wąwozu na północ. Dzwoni Bartek i mówi, że ma już swoje wszystkie trzy punkty, ja mówię, że szukam czwartego, więc niechaj bierze ten nieobsadzony. Ledwie kończę rozmowę, już mam swój lampion. Zbiegam w dół, odbijam kartę. W pierwszym odruchu zamierzam krzyknąć do tego szukającego, że już mam, że to tutaj, ale potem odzywa się duch rywalizacji „a niech sam sobie szuka”. Na szczęście moje rozterki zostają rozwiane, bo rozglądając się na szczycie wąwozu tego zawodnika nie widzę, więc spokojnie biegnę do bazy.

Mijam asfaltówkę, widzę jakiegoś podążającego nią biegacza, ale ja spoglądając na mapę wybieram drogę na skróty – w końcu na tym ta zabawa ma polegać, na biegu na azymut. Po jakimś czasie jednak trochę żałuję, bo skrót okazał się ciężki do biegu, raczej do brnięcia. Ale mam czas, to brnę. Znów dzwoni Bartek, że ma już ostatni punkt, ja też mówię, ze mam swoje, wiec spotykamy się w bazie. Mam dużo czasu, zanim mnie dogoni, więc nie szarżuję. Dobiegam po około 50 paru minutach i mam czas, żeby się spokojnie napić, zjeść banana, założyć spodenki rowerowe, kask, rękawiczki, okulary, porozglądać się. Gdy Bartek dobiegnie po kilkunastu minutach odbijam kartę startową i mówię, że nie ma co jechać dookoła asfaltem, bo widziałam inne zespoły jadące wzdłuż wyciągu na skróty.

[b]Rower 15 km – piątek, godz. 15.15[/b]

Bierzemy rowery i po stromym zboczu zjeżdżamy w dół. Jak to dobrze, że byłam na paru zajęciach rowerowych z moimi dziećmi i nauczyłam się, aby podczas zjazdów trzymać tyłek za siodełkiem. Inaczej znów fiknęłabym koziołka. Nie lubię zjazdów, tych stromych. Boję się. A tu jeszcze trzęsie na trawie, mam wrażenie, że zaraz coś mi odpadnie. Staram się zjeżdżać zakosami. Gdy lądujemy na dole okazuje się, że las tam jest nieprzejezdny. Widzę minę Bartka, który bierze rower i z powrotem zaczyna pchać pod stromą górę. Ja za nim, a za nami (ale dużo wyżej) inny zespół, który najwyraźniej postanowił się nas trzymać. Jestem zrozpaczona, ale się nie poddaję. Po paru metrach wypatruję jednak jakąś boczną drogę i wołam Bartka. Jedziemy tędy. Dojeżdżamy do asfaltu. Za nami ten drugi zespół męski i w takim składzie spokojnie dojeżdżamy do rolek.

[b]Rolki 15 km[/b]

Nie jesteśmy mocarzami rolkowymi, więc jedziemy spokojnie, na miarę naszych możliwości. Cztery razy tam i z powrotem po terenie lekko pofałdowanym, ale tak akurat. Za każdym razem na trasie coraz mniej zespołów, co przyjmuję z radością, bo wolę jeździć jak jest pusta droga. A tu dodatkowo po skończonych rolkach na trasie pojawiają się jeszcze raz drużyny – tym razem na rowerach. Ten odcinek zajmuje nam około godziny, z przebieraniem trochę więcej.

[b]Rower 35 km[/b]

Ja zmiany mam szybkie, muszę czekać na Bartka. Nie tylko dlatego, że tylko on ma rowerowy mapnik (moja mapa leży sobie spokojnie złożona w plecaku), ale także dlatego, żeby nie rozciągać dystansu między nami ponad regulaminowe 100 m, żeby nie było dyskwalifikacji. Szkoda, bo na rowerze jestem wyraźnie słabsza. Podjazdy idą mi wolno, zjazdy również, bo boję się szybkości i jadę na zaciśniętych hamulcach. Dojeżdżamy do jakiejś szerokiej drogi, która wiedzie w górę. Gdy robi się naprawdę stromo schodzę z roweru i maszeruję. Sądzę, że podobnym tempem pedałowałabym na najniższych przełożeniach, a zmęczyłabym się bardziej. W pewnym momencie zaczynam wątpić, czy Bartek na pewno wybrał najlepszy wariant trasy, ale w końcu góra się kończy, zaczyna zjazd. Teraz już szybko jeden punkt, potem drugi, zjazd na przepak B w Tyrawie Solnej. Zaczyna się robić szaro.

[b]Trekking 30 km – piątek, godz. 19.53[/b]

Ruszamy na trekking, żwawo, na prostej drodze delikatnym truchtem, pod górę szybkim marszem. Wyprzedzamy kilka zespołów. Ku mojej dużej radości. Nie wiedziałam, że tak mnie ucieszy zostawianie rywali w tyle. Czołówki niezbędne, bo już robi się naprawdę ciemno. Na początku trasa łatwa nawigacyjnie, gdy schodzimy ze szlaku na ścieżki robi się gorzej, a gdy walimy na azymut bez ścieżki, to już naprawdę kiepsko. Dochodzimy do górki, w okolicach której ma być PK7. Wokół krąży kilka osób – widać punkciki czołówek. Czeszemy teren tam i siam i nigdzie nie widać tzw. małej górki na lewo od szczytu. Ja złażę gdzieś głęboko w dół i ogarnia mnie przerażenie – jestem otoczona gęstą ciemnością i… jestem tego pewna, że także dzikimi zwierzętami. Bartek nie reaguje na moje nawoływania – nie słyszy? W końcu otrząsam się i zawracam. Jakiś zespół mówi, że krąży tu już 2 godziny, więc rezygnuje i rusza dalej. My się nie poddajemy. Jeszcze nie. Dochodzimy do jakiejś dróżki za wzgórzem, więc Bartek podchodzi do sprawy metodycznie – musimy się cofnąć 250 m, gdzie powinien być szczyt i stamtąd schodzić w dół. Wydawałoby się, że nic prostszego. Gdyby nie fakt, że akurat teraz Bartek dostaje torsji. Już wcześniej nie czuł się zbyt dobrze, ale teraz jakieś apogeum. No nic – Bartek górą, po ścieżce, ja przedzieram się niżej przez krzaczory. Po godzinie błądzenia znajdujemy upragniony PK7, ruszamy dalej.

A dalej dość prosto nawigacyjnie. Na szczęście, bo z Bartkiem wciąż źle. Ja biorę mapy i prowadzę wycieczkę – dołączył do nas zespół Chorwatów. Na PK8 spotykamy kilka drużyn i dalej idziemy w dużej grupie. Szlak się gdzieś gubi, ale Dziadki dziarsko idą do przodu, my za nimi. Ja zaczynam powątpiewać w słuszność wyboru drogi, Bartek dosłownie zaczyna się słaniać, czuć od niego acetonem – aha! mamy tutaj odwodnienie. Przypominam mu, żeby pił, a on nie może, bo wciąż mu niedobrze. W końcu ciągnie colę z mojego camela – co jak co, ale cola jest dobra na takie problemy. Już nie raz wybawiła mnie i dzieci przy problemach z grypą żołądka. Dziadki idą dalej, a ja wypatruję jakąś drogę w lewo i zaczynam się zastanawiać nad tą opcją, bo wyraźnie zaszliśmy nie tam gdzie powinniśmy. Mój pomysł podchwytuje także zespół Hadesów. Psychologicznie oceniam nawigującego tam Bartka dość dobrze, więc postanawiamy się ich trzymać, tzn. ja postanawiam, bo mojemu partnerowi jest wszystko jedno, przechodzi głęboki kryzys. Lepiej trzymać się w kupie, gdyby z Bartkiem było coś nie tak, to zawsze chłopaki pomogą jakoś trupa odstawić do cywilizacji, sama nie dam rady. Na szczęście Hadesy nie szarżują tempa za bardzo, bo u nich Kondzio też ma kryzys – co prawda raczej ze snem, niż przewodem pokarmowym, ale zawsze. Mnie ogarnia przerażenie, bo skończyła mi się cola w camelu, nic nie piję od dłuższego czasu, ale na szczęście przechodzimy obok jakiegoś źródełka, więc napełniam bukłak zimną wodą. Leziemy jakoś bez sensu, skaczemy ze skarpy, w końcu dochodzimy do drogi (tutaj spotykamy kopulujące jeże) i atakujemy punkt od innej strony. Ja w pełnym zaufaniu do hadeskiego Bartka. Tak razem znajdujemy kolejne punkty, w końcu dochodzimy do zadania specjalnego – przeprawy przez rzekę (San) na tratwie. Nie wiadomo skąd nagle pojawili się przed nami Dziadki i nacierają ostro, a my puszczamy Hadesów przodem, ale obsługa punktu i tak decyduje, że przeprawiamy się przez rzekę miksując się ze sobą – najpierw ja z Kondziem, potem Bartki ze sobą. Ta tratwa to kilka dętek i kilka skleconych naprędce deseczek, a więc pewne jest, że przemoczymy to i owo podczas przeprawy. Na szczęście po drugiej stronie ognisko, więc czekając na naszych partnerów nie umieramy z zimna. Po prostu trochę się telepiemy. Napieramy dalej we czwórkę, mój Bartek już trochę odzyskał wigor, nawet udaje mu się wtłaczać w siebie jakiś batonik, choć opornie to idzie.

Napieramy pod górę, szukamy punktu, a gdzieś za nami w tyle zostają Hadesy. Trochę mi przykro i martwię się jak to teraz będzie z nawigacją, ale myślę, że chłopaki mają nas już dość, tym bardziej, że musieli się z nami przeprawiać przez rzekę, przez co stracili trochę czasu. Potem dopiero okaże się, że Kondzio przechodził kolejny kryzys i musieli zrobić porządny postój. My tymczasem znajdujemy PK11, a za chwilę robi się widno. Trafiamy na PK12, a następne punkty 13 i 14 odnajdujemy właściwie razem z Dziadkami, którzy znów się pojawili nie wiadomo skąd, bo z pewnością przyszli od innej strony. Teraz droga prosto w dół, Dziadki napierają mocno, Bartek zostaje trochę z tyłu. Gdy widzę drogę, to wolę nią zbiegać i idzie mi to dość szybko, ale muszę czekać na Bartka, który ma mapę. Dziadki lecą na skróty, przez co dochodzą do zadania specjalnego przed nami. Teraz przeprawa tyrolką przez San. Przed nami 4 zespoły, więc mamy kupę czasu, zanim nastąpi nasza kolej. Rozkładam się w pozycji półleżącej na trawie i czekam. Czuję lekkie zmęczenie, ale nie jestem senna – witam z radością nowy dzień. Ponad pół godziny czekamy na swoją kolej. Potem dopiero okaże się, że usiadłam w jakimś niefartownym miejscu, gdzie akurat mrówki organizowały sobie rajd na orientację, a moje uda i pośladki uznały za teren ciekawy do spenetrowania. Dowodem na swoją obecność na punktach zaznaczały ukąszeniem. A musiały to być z pewnością jakieś mrówki-Masters, bo ślady miały dobre 2 cm średnicy i utrzymywały się na mojej skórze ponad 2 tygodnie. Sam zjazd bardzo efektowny, możliwy do zrobienia bez posiadania jakiś szczególnych umiejętności. Na dole rozpięcie uprzęży i bieg do przepaku B. Najpierw fantastycznie wesoło, ale gdy trafiamy na trzy trudne do sforsowania jary, to mina mi rzednie, a krew zalewa. Dlaczego Bartek nie powiedział, że górą przechodzi ścieżka – tego nie wiem.

[b]Przepak B: camping Tyrawa Solna[/b]

Tutaj działam automatycznie. Wszystko mam przygotowane, tylko ktoś mi rower przestawił i przewrócił. Rozbieram buty, które nabrały dziwnie zielonkawego odcienia, biorę ręcznik, ciuchy do przebrania i idę boso na gulasz z ryżem. Tam właśnie czuję pierwszy raz dyskomfort z powodu ukąszenia mrówek. Potem szybka kąpiel i przebranie – świeża koszulka, świeże skarpety, czyste buty. Umywszy się już wiem, że popełniłam błąd nie zabierając ze sobą na przepak kremu z filtrem. Słońce dziś da czadu. Wczorajszą warstwę ochronną właśnie beztrosko z siebie zmyłam. Przygotowuję plecak – dwa litry coli, batoniki, bułki, do bidonu izotonik. Jestem gotowa. A Bartek w proszku. Pytam, czy mu w czymś nie pomóc, żeby trochę przyspieszyć nasz wyjazd, ale najwyraźniej niewiele mogę, Bartek nie myśli z wyprzedzeniem. Ale dobrze, że niczego nie zapomniał – kartę, mapę, kompas pozabierał.

[b]Rower 30 km – sobota, godz. 8.39[/b]

Jest pięknie. Wstał nowy dzień, pogoda piknikowa, my na rowerach jedziemy sobie spokojnie. Mnie zaczyna drętwieć lewa stopa. Ta, przez którą cały ubiegły rok miałam w plecy. Boli przy naciskaniu pedałów. Ale jeszcze da się wytrzymać. Nasza beztroska kończy się wraz ze skrętem na leśną ścieżkę. Niby mamy do PK17 na Kamionku niewiele, ale oto właśnie wspinamy się ostro pod górę przedzierając się przez gałęzie, przenosząc rowery przez zwalone drzewa. Pot leje się ze mnie ciurkiem, rower obciążony świeżo załadowanymi napojami i prowiantem waży ze sto kilogramów. Mozolnie to idzie. Nad nami latają szybowce. Jeśli ktoś nas stamtąd ogląda, to musi mieć niezły ubaw. Zdobywamy ten punkt i teraz mamy lecieć w dół, ale Bartek robi sobie przerwę w hotelowym bufecie. Ja w tym czasie oglądam szybowce. Potem ostry zjazd w dół. Mocno zaciskam ręce na hamulcach, ale i tak prędkość dochodzi do 50 km/h – dla mnie to odlot. Staram się odsuwać od siebie wyobraźnię, bujną wyobraźnię, która pokazuje co się dzieje z rowerzystą, który przy tej prędkości natrafia na jakiś niespodziewany problem. Kontuzje po upadkach przy niewielkich prędkościach leczyłam miesiącami, a co dopiero stałoby się przy takiej. Ale przeżywam. Kolejne punkty łapiemy już spokojniej.

Dojeżdżamy do zadania specjalnego, jakim jest wspinaczka po skale Kamień Leski a potem zjazd na linie. Cholernie się boję i mam tutaj ewidentny kryzys. Szlocham jak głupia, ale włażę na górę, zjeżdżam uprzednio błagając pana, aby dobrze mnie asekurował, bo mam dwoje dzieci i muszę to przeżyć. Po prostu muszę. Robione. Na miękkich nogach dochodzę do roweru i przypatruję się jak Bartek po mnie wykonuje to zadanie. Jedziemy dalej (godz. 12.42). Malownicza droga trochę szutrowa, błotnista, potem asfaltowa. Dojeżdżamy do miejsca przeklętego – tamy na Solinie. Nie tam, żebym miała coś przeciwko tamie. Albo Solinie. Mnie tylko męczy tłum, jaki się tam przewala. A mamy akurat dzień wolny od pracy, nie dość, że sobota, to jeszcze święto 1 maja. Okropne budy-stragany z dławiącymi zapachami – wszędzie żarcie, żarcie, żarcie. Lody, gofry, wata cukrowa, karkówka z grilla, piwo, cola, żelki, bigosy. Kręci mi się od tego w głowie. Nie lubię tłumów, chcę przez to przejechać jak najszybciej. Ale Bartek ma ochotę na gofra, więc się zatrzymujemy. Czuję się idiotycznie w tym dziwnym stroju, z rowerem, umęczona, spocona wśród spacerowiczów ubranych na ogół dość elegancko. Dobra, to ja też coś zjem – gofra z cukrem pudrem. Za chwilę żałuję, bo ciasto czuć sodą, niefajnie mi się robi w ustach i żołądku. Uciekać! Uciekać! Przeciskam się przez tłum jadąc dość ostrożnie, bo nie wiem, czy wolno się tutaj poruszać na rowerze, a wokół ludzie kręcą się nieskładnie, wokół pełno dzieciaków. Jakoś udało mi się dostać na drugi koniec, Bartkowi po chwili także. Rozglądamy się za miejscem z kajakami, trochę tu błądzimy, ludzie wciąż przeszkadzają.

Wreszcie trafiamy na przystań, znosimy rowery po stromych schodkach, wsiadamy do kajaku – ja boso, stopy muszą odpocząć. Biorę to co mam do picia i coś do jedzenia. Ale w plecaku już właściwie pusto. Machamy wiosłami, przed nami jakaś drużyna MIX, a nagle z impetem przepływa obok drużyna męska – nie wiem, czyżby to znowu Dziadki? Bartek wiosłuje non-stop, ja na pół gwizdka, czyli tak mniej więcej ¾. Robię częste, krótkie odpoczynki, bo lewy bark przypomina o kontuzji sprzed 2 lat, a potem jeszcze dostaję skurczów lewej dłoni – palce zaciskają się na wiośle. Muszę poluźnić pasek zegarka, żeby płyny ustrojowe i sygnały nerwowe przepływały w tym nadgarstku bez zakłóceń. Kajaki kończymy po około godzinie. Wychodzę na brzeg, ubieram buty, biorę rower i czując jeszcze jak mi w głowie mózg wiruje w rytmie fal Jeziora Solińskiego próbuję wnieść rower po stromych schodkach. O mało się nie wywalam do tyłu – w ostatniej chwili łapię równowagę. Wyjeżdżamy stąd o godz. 17.00, jedziemy dalej, ja wypatruję jakiegoś sklepu spożywczego, bo dawno skończyły się napoje, a ciepluchno było, że ho!ho! Asfaltówka w górę, w dół, znów w górę. Na jakimś pojeździe wyprzedzają nas chłopaki z Sherpas pytając, co się stało, że prowadzę rower. A ja pod górę tak właśnie robię. Stopa nie drętwieje podczas marszu, tyłek się wietrzy, serce odpoczywa, a tempo takie samo jak przy kręceniu. Ja wolę chodzić. Myślę sobie, że Bartka pewnie wnerwia ten widok, tak jak mnie jego guzdranie się na przepakach. Ale nikt nikogo nie pogania. Qulturka.

W końcu ok. godz. 19-tej robimy krótki postój przy sklepie spożywczym – 1,5 litra Muszynianki powinno wystarczyć, żeby dojechać do bazy. Z nami zakupów dokonują chłopcy z Siesta Addventure (Zdenek i Sebastian), z którymi też mijamy się już kolejny raz, pamiętamy się z widzenia. Przejazd przez Ustrzyki, dalej wjazd na jakąś szutrówkę, kolejny punkt i teraz już prosto do bazy – prosto, czyli dookoła, bo zaczyna się robić popielato, a po wspinaczce na Kamionek straciliśmy zaufanie do rowerowych dróg na skróty, dlatego wybieramy drogi utwardzone i przejezdne. Robi się naprawdę ciemno, gdy kończymy etap rowerowy w okolicy Arłamowa.

Teraz tylko zadanie specjalne – park linowy. Obsługa pyta mnie, czy już kiedyś chodziłam po czymś takim. Nigdy. Ale moje dzieci radzą sobie z tym nieźle i sprawia im dużą frajdę. Zapinam uprząż i wchodzę po chybotliwej drabinie. Na szczęście szybko znajduję na nią sposób i staję wysoko na drzewie. Teraz czekam przytulona do pnia, aż z założeniem sprzętu i wejściem na górę upora się Bartek. Z braku aktywności ruchowej mój mózg zaczyna odpływać. Krzyczę do obsługi, żeby mi mówili co dalej robić. Muszę się ruszać, bo inaczej zasnę. Czekać na Bartka. Ma iść przede mną. On wspina się i idzie po poziomej linie. Ja za nim. Potem jakieś trójkąty, na których trwa to znacznie dłużej. Ja za nim. Bartek mówi, żebym się przepięła i szła przed nim. Robię to, znów jakieś dziwne belki, potem deseczki, potem jeszcze coś i zjazd. Obsługa parku linowego mnie chwali, jako debiutantkę oczywiście. Spoko, lata pracy nad kontrolą i koordynacją ciała podczas praktyki jogi na coś się przydała. Kończymy tę zabawę o godz. 22-giej. Wracamy do bazy na nocleg. Jem, piję, myję się i przebieram w czystą koszulkę (podarte spodnie zostawiam sobie na ostatni etap, bo mi szkoda zniszczyć kolejne) i kładę się spać. Budziki nastawiamy na godz. 3.30.

Decyzja o noclegu jest oczywista – to nasza druga noc na tych zawodach, jesteśmy zmęczeni, nawigować w nocy jest trudniej, a nam się za bardzo nie spieszy. Wiem, że gdyby trzeba było, to napierałabym dalej, bo mam przy sobie te różne czarodziejskie napoje z kofeiną. Ale ciśnienia nie ma, więc odpoczynek.

[b]Trekking 25 km – niedziela, godz. 3.30[/b]

Dzwoni mój budzik, za chwilę bartkowy. Dogadujemy się, że jeszcze pół godziny śpimy. Ale ja już nie zasypiam, po kilkunastu minutach słychać inne dzwonki na sali, więc proponuję Bartkowi, żebyśmy zaczęli już się ruszać. Wstajemy, jemy, zbieramy się, ale wszystko idzie jakoś ślamazarnie. Z bazy wychodzimy o godz. 4.31, dosłownie w progu mijając się z kończącymi posiłek Dziadkami. Jeszcze dobrze nie wyszliśmy za bramę ośrodka, gdy mijamy Kondzia z Hadesów, który po coś się wraca, a trochę dalej czekającego na niego Bartka. Na dworze robi się widno, ale jest mgła. Na początku dla rozgrzewki i rozruszania mięśni truchtamy. PK28 zdobywamy bez problemów. No, może poza tym, że przeskakując przez strumień łapię równowagę w ostatniej chwili ratując stopę przed zatonięciem, przy czym mocno naciągam sobie mięśnie pośladkowe. Może nawet coś nadrywam. Oczywiście mijamy się tutaj z Dziadkami, którzy wyszli z bazy zaraz po nas. Następny punkt też znajdujemy bez problemów, choć nie bez walki (z terenem). O dziwo znów przy lampionie widzimy Dziadków, którzy przyszli od innej strony. Wychodząc na drogę mijamy Hadesów, którzy odpuścili PK29 i szukają tego punktu co my. Tylko dlaczego idą w przeciwnym kierunku? Po jakimś czasie zorientowali się i doganiają nas. Znów we czwórkę, robi się wesoło. Ja zupełnie zatracam się w rozmowie z hadesowym Bartkiem na temat triathlonu, gdy nagle mój partner woła, żebyśmy skręcali w prawo i szukali na garbie lampionu. Kondzio też nawiguje, ale jest trochę przed nami, więc rozdzielamy się – oni penetrują inny grzbiet. Jakie szczęście, że to mój Bartek miał rację – szybko znajdujemy punkt, a przy nim… kto?… zgadniecie? Oczywiście, że Dziadki. Znów doszli z innej strony, w tym samym czasie. To teraz idziemy z Dziadkami, czy raczej za nimi, a Hadesi zostają w tyle.

Doszedłszy do drogi namawiam Bartka, abyśmy nie szli tak jak Dziadki żółtym szlakiem, bo za dużo poziomic na tej trasie, tylko wybrali wariant ciut okrężny, ścieżkami, ale za to bez wspinaczki. Na początku jest dobrze, bo jest ścieżka, ale po jakimś czasie zaczyna jej brakować. Musimy się przedzierać przez jakieś badziewia. Trwa to strasznie długo, ale widok ze skarpy w dół rzeki jest tak urzekający, że rekompensuje mi walkę z tutejszą florą. Najpierw słyszę, a potem widzę stado uciekających łani – przeurocze. Dochodzimy w końcu do upragnionego strumienia i usytuowanej wzdłuż niego drogi.

Dochodzimy do miejsca, gdzie powinien się znajdować odcinek specjalny. Trochę się tu błąkamy. Krzaczory naprawdę gęste. Drapią, ciągną za ubranie. Jary głębokie. Wspinaczka trudna. Błoto kleiste. Po jakimś czasie mamy już wszystkie punkty, więc szukamy przejścia do drogi, którą przyszliśmy. W tym momencie spada z nieba kilka kropel deszczu. Jest akurat południe, a po tym żarze, który lał się z nieba od razu robi się parno. Ja czuję coś ciepłego pod nosem. Krew. No ładnie. Zatykam chusteczką obydwie dziurki, oddycham przez usta. Dochodzimy do strumienia, więc moczę swój buff w zimnej wodzie, okładam czoło i kark, zmywam ślady z twarzy i rąk. OK, krwawienie opanowane. Jeszcze nabieram wody do camela, bo mi się już skończyła, a do domu daleko.

Idziemy drogą na nasz ostatni punkt. Bartek proponuje trucht, ale ja się boję wysilać po tym krwotoku. Po dłuższej wędrówce znów wchodzimy na bezdroża i po jakimś czasie łapiemy PK31. Cieszę się, bo mamy już wszystko. Wszystko! Przebijamy się w dół do drogi, ale teren jest okrutnie nieprzyjazny – znów jakieś zwalone drzewa, gałęzie, jary. Wydawało się, że już tak blisko, a jednak wciąż nie ma upragnionej szosy. Ja przechodzę kryzys. Mam już dość. Sytuacja jest beznadziejna, bo wiem, że nie mogę sobie po prostu z zawodów zrezygnować, zejść z trasy i powiedzieć „dziękuję”. Tu się nie da zejść z trasy, bo ciągle jesteśmy poza trasą, a może raczej trasą jest cały obszar wokół mnie. Nikt po mnie nie przyjedzie autem, nie przyleci helikopterem. Muszę się wydostać z tego lasu tak czy siak. No to idę. Idę cały czas. Ale strasznie zniechęcona. Mam już tego serdecznie dość. Co więcej – limit czasu coraz bardziej się zbliża do końca, a my jesteśmy w lesie. Dosłownie. Zła jestem na Bartka, że mnie w to wszystko wciągnął. Rozmyślam, że te rajdy przygodowe to jednak nie dla mnie. Ja chcę podążać drogą, a nie tak… byle jak. Nie chcę już więcej potknięć, siniaków, zadrapań, przeskoków, wdrapywań, zeskoków. Dobrze, wiem, brakuje cukru. Zjadam ostatni batonik, popijam resztkami wody. Może zaraz mi przejdzie. Powinno.

Dochodzimy do drogi. Ostatni przeskok przez strumień i czuję pod stopami asfalt. Niedobrze – stopy palą. Idę poboczem omijając upragnioną gładkość nawierzchni. Bartek mówi, że do skrętu na Arłamów mamy 3 kilometry, a na mapie widzi 3 mostki. Dobra, idę w górę. Bartek zostaje w tyle. Na szczęście na tyle daleko, że nie słyszy tego, że zaczynam… buczeć. Buczenie to bardzo intymny dźwięk, jaki z siebie wydaję. Coś jakby jęki rozkoszy podczas orgazmu, tylko totalnie na przeciwnym biegunie, jeśli chodzi o przyjemność doznań. Dobrze, że nikogo nie ma wokół mnie. To mogę przeżywać tylko z kimś naprawdę bliskim lub w samotności. Buczenie jest jakąś moją mantrą, która wyraża cały ból mojego aktualnego istnienia, a zarazem daje siłę, aby iść naprzód. I do góry. I nie czuć piekącego bólu stóp, zmęczonych ramion i ud. Uczucie, jakiego doznaję jest mieszaniną współczucia nad samą sobą, złości na Bartka, ale także i pewnej radości i dumy, bo cel jest już naprawdę w zasięgu ręki – zmieścimy się w limicie i zaliczyliśmy wszystko. Czyli plan wykonany w 100%. A przy okazji jesteśmy żywi. Prawie. Ledwie. Ale jednak żywi.

Gdy w pewnym momencie zauważam, że mijamy już piąty czy szósty mostek, wyrywam się z otępienia odwracam się w tył, żeby zajadle skomentować te „trzy mostki”, które Bartek widzi na mapie. I nagle widok mojego partnera, którego nieźle odsadziłam wzbudza we mnie wielką żałość i współczucie. Gaszę niezawinioną urazę i ze wszystkich sił staram się nadać swojemu głosowi optymistyczny i przyjazny tembr: „Hej! Już niedaleko!”. Po czym odwracam się szybko, bo sama nie wierzę własnym słowom. Nie mam mapy i tak naprawdę nie wiem ile jeszcze. Z zegarka wynika, że 3 km to już przeszliśmy. W końcu jednak jest upragniony zakręt, strzałka „Arłamów 0.6 km”. Luzik. W dół wyciągam nogi jeszcze bardziej do przodu. Tuż przed bramą ośrodka odwracam się i znów okrzykami staram się Bartka motywować. Co więcej – widzę kogoś w koszulce startowej na asfalcie za nami. No nie, teraz nikt już nas nie może przegonić! Nie teraz, gdy mamy niespełna 200 m do mety! Krzyczę do Bartka, że już jesteśmy blisko, już meta. I nagle…nie wierzę własnym oczom…Bartek zrywa się do truchtu! Ale mocarz! Szacun! Mnie teraz chyba tylko do biegu mogłaby zmusić sytuacja ratowania życia. Razem dobiegamy do pustej bramy mety po 49 godzinach i 2 minutach od startu.

[b]Meta[/b]

Na szczęście Biuro Zawodów jest tuż obok. Oddajemy karty Organizatorom. Krzysiek coś tam miesza w komputerze, po czym informuje nas, że mamy miejsce na pudle w kategorii MIX. A za chwilę, że jest to najwyraźniej miejsce II. Fajnie. Ale zbierajmy się stąd, bo za chwilę zjem żarcie, które leży w misce dla psa. Teraz to, o czym marzyłam już od kilkunastu godzin – kąpiel. Ale niestety nie taka, jak sobie wymarzyłam, bo zabrakło ciepłej wody. „Co nas nie zabije to nas wzmocni!” powtarzam sobie dygocząc jak metronom nastawiony na 6 Hz i trzaskając zębami w tempie allegro. Dopiero teraz widzę na nagim ciele ogrom zadrapań i sińców – Morze Kaspijskie na udzie zaczyna się topić w ich tle. Jakieś pęcherze czy odciski na stopach, ale to dla mnie nie nowina. Bartek idzie zjeść porządny posiłek, ja wolę się przespać – mam 2 godziny do dekoracji. Ale zimna woda i emocje z powodu tak wysokiego miejsca nie dają zasnąć. Potem imprezka na zakończenie: przemówienia, podziękowania, podium, dyplom, nagrody, miłe rozmowy z uczestnikami rajdu przy zastawionym stole i nareszcie można się położyć. To był aktywny długi weekend. Na długo go zapamiętam. Bartku – dziękuję!

O Autorze

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany