[b][size=x-large]Zające i zmokłe kury[/size][/b]

Relacja zespołu RaidLight napieraj.pl z rajdu On-Sight (130km w okolicach Oborników Wielkopolskich)



[i]Team Navigator na etapie rowerowym[/i]

– Przestanę biec jak tylko zrobi się jasno. Ale tak naprawdę jasno – biało, a nie niebieskawo. Opuściły mnie siły, teraz nie widzę dalszego celu, tylko świt. Jak tylko zrobi się biało zaczniemy iść.
No i zrobiło się. A my pobiegliśmy dalej. Tak pięknego wschodu Słońca i ślicznego dnia chyba nikt się nie spodziewał. Myślałam, że gdy przyjdzie w końcu dzień będzie szaro, niebo zasnuje się chmurami, szłam tylko z nadzieją, że nie będzie padał deszcz. Tymczasem poranek naprawdę nas zaskoczył. W dodatku etap pieszy skończyliśmy jeszcze jako pierwsi. Wsiedliśmy na rowery i pognaliśmy pełni optymizmu przed siebie. Jeden z pierwszych punktów na etapie rowerowym został umieszczony między stawami rybnymi. Słońce świeciło prosto w oczy i odbijało się od tafli jezior a spłoszone przez nas łabędzie i kaczki poderwały się z głośnym furkotem. Tutaj dogonili nas Navigatorzy – wreszcie się znaleźli. Na zadaniu specjalnym stracili do nas ponad 50 minut – mieli pecha wpaść na nie razem z całą hordą zawodników z innych zespołów. To jest prawdziwa moc!


[i]Team RaidLight napieraj.pl – autorka szczerzy się druga z prawej[/i]

Zawody On-sight Adventure Race zaczęły się dokładnie o północy. Po ulicach prócz pokaźnego stadka zawodników w żółtych koszulkach, wałęsały się jeszcze tylko zbłąkane Kopciuszki i czarne koty. Bieg na orientację (5km) po Obornikach zaprowadził nas w bardzo ciekawe miejsca – brzeg rzeki, półwysep przy rzece, stary wiadukt kolejowy – szybka rozgrzewka. Choć „dopingująca” nas słowami – „biegnij, spiesz się k…wa, bo już cię k…wa gonią!” nie zachęciła nas na spędzenie urlopu w tych stronach. Po biegu migiem na rower. Noc była chłodna, chmury nie pozwalały zobaczyć na niebie żadnej gwiazdki, ale na szczęście nie wiało. Pierwsze dwa przeloty zdecydowaliśmy się robić wariantami asfaltowymi. Trzeci punkt na niemal połowę rajdu zamieszał w stawce. Myśmy dojechali na niego od północy. Do punktu żadna droga nie wiodła, przynajmniej taka, którą dziś z pewnością nazwalibyśmy drogą. Poszliśmy wzdłuż jednego z kanałów prowadząc rowery w wysokich chaszczach, raz na jakiś czas nurkując pod zwalonym drzewem. Do skrzyżowania kanałków doszliśmy jako drugi zespół. Zobaczyliśmy tylko czyjeś oddalające się po drugiej stronie światełka. Może mają tam drogę? Nie – ta którą przyszliśmy nie jest zła – już ją przynajmniej znamy. I wygląda na to, że na tym wariancie zyskaliśmy. Na czwarty punkt wpadliśmy już jako pierwsi i tę pozycję mieliśmy utrzymać jeszcze przez kilka godzin.

[b]W roli zająców[/b]

Do leśniczówki w Kiszewie doprowadził nas „bobrowy szlak”. Na drzewach na białych znaczkach wyrysowane były tłuściutkie sylwetki zwierzątek. Na przepaku nie mogło być miejsca na pieszczenie się ze sobą. Trzeba było szybko zmienić buty i gnać przed siebie. Kilka rogalików, batoników do plecaka i lecimy przez pole w kierunku zadania specjalnego. Wiedzieliśmy, że musimy się na nie dostać pierwsi – wtedy nie trzeba będzie czekać, stać w kolejce i marznąć. Gdy wybiegliśmy na pole zobaczyliśmy stado światełek. Goniło nas kilka zespołów. Deptali nam po piętach. Jeszcze sprint pod wiaduktem kolejowym przez podmokłe trawy (do butów bezlitośnie wniknęła woda a wujek Adam mówił – nie ściągać SealSkinz’ów [skarpet wodoodpornych]). Jak już byliśmy ubrani w uprzęże a Krzysiek był już 10 metrów nad ziemią, na drabince, przybiegli inni. York System AT, Speleo, 360, może ktoś jeszcze, kogo nie zarejestrowałam. Wkrótce pojawili się także faworyci – Navigatorzy. Uformowała się przed nimi już całkiem pokaźna kolejeczka.


[i]Pierwsze zadanie specjalne – podejście po drabince i zjazd[/i]

[b]„Nie czytałeś regulaminu?!”[/b]

Zadanie było naprawdę fajne. Polegało na wejściu po drabince z lin i drewnianych szczebelków wyprowadzającej na około 22 metry na stary wiadukt kolejowy. Tam trzeba było przepiąć się do zjazdu i… w dół czym prędzej. W naszym teamie zaczynał Krzysiek. Nikt mu nie powiedział gdzie jest lina do zjazdu, więc podpiął się do pierwszej lepszej. Ja stoję na dole i widzę, że sylwetka Krzyśka przybliża się do mnie jakoś strasznie wolno – myślę – czy ten, kto asekuruje go na wędkę tak słabo daje mu luz czy lina tak słabo chodzi? Nie, okazało się, że Krzysiek pojechał na obiegu zamkniętym, wpiął się w linę od wędki – no bo w sumie – skąd miał wiedzieć? Asekurujący go młodzieniec wypowiedział natomiast chyba najzabawniejszą frazę rajdu: „NIE CZYTAŁEŚ REGULAMINU? TO JEST LINA OD WĘDKI!”. Hm… nie pamiętam żeby w regulaminie widniał napis – zjazd będzie odbywał się na fioletowej linie, nie mylić z białą od wędki. Przynajmniej na górze wyciągu z tego regulaminu nie było.
Gdy inne teamy jeszcze wisiały na linach my szybciutko i po cichu zmyliśmy się w poszukiwaniu punktu siódmego – podobno miał sprawić problemy, no i rzeczywiście sprawiał. My nie szukaliśmy go długo, dzięki wielkiemu skupieniu chłopaków – Adama i Piotrka, którzy trzymali rękę na pulsie. „Wzniesienie” – tak brzmiał jego opis – cóż. Wzniesień tam trochę było. Tu można było popłynąć. Schodząc ze wzniesienia, na którym znajdował się punkt ósmy zobaczyliśmy światełka tych, którzy deptali nam po piętach, chociaż tylko dwa światełka… Zaaferowani pomyliliśmy trochę drogę, wybraliśmy bardziej pofalowany i troszkę dłuższy wariant, co sprawiło, że gdy doszliśmy do asfaltu poczuliśmy oddech Yorków na swoich karkach. Ale Yorki!? Z całym szacunkiem. A gdzie są mocarze, którzy już nas powinni łyknąć? Do dziesiątki gnaliśmy jak poparzeni a oni za nami. Dochodząc na punkt Krzysiek zaproponował – słuchajcie lecimy wpław przez kanałek (Kan. Kończak). Adam się skrzywił na myśl, że mamy wskoczyć do zimnej wody, bo dzień, który właśnie wstał mimo wszystko nie zachęcał do kąpieli. Przelot przez kanałek miał nam jednak dać zaoszczędzić trochę drogi – około kilometra. Ale gdy podbiliśmy punkt i zaczęliśmy zbiegać w kierunku wody naszym oczom ukazał się śliczny, nowy, solidny mostek. Z mostku było widać punkt, więc nie wiem jak żeśmy go nie zobaczyli stojąc na punkcie. Stąd jeszcze przebieżka do leśniczówki w Kiszewie. Nadal byliśmy pierwsi.


[i]Na przepaku[/i]

[b]Pierwsze schody[/b]

Na przepaku nie spędziliśmy zbyt wiele czasu, chwila moment i lecieliśmy już na rowerach do spalonej wieży obserwacyjnej. Na tym przelocie chyba pierwszy raz musieliśmy zsiąść z rowerów, żeby przeprowadzić je przez piach, do tej pory drogi były dla nas łaskawe. Ale i tutaj grząskiego piachu nie było dużo. Trzynastka została usytuowana między wspomnianymi już stawami rybnymi, nad którymi mieliśmy okazję obserwować podrywające się do lotu łabędzie i kaczki. W ogóle o poranku las ożył. Nie pamiętam czy rozśpiewały się ptaki, ale na pewno godzina 8 – 9 to czas aktywności saren. Czmychały przed nami, kryły się po krzakach myśląc: what the fuck…?! Między jeziorami, wracając z punktu spotkaliśmy wreszcie Navigatorów. No, to już nas mają. Odjeżdżając od stawów minęliśmy się jeszcze z 360-tkami. No i nie wiem czy z wrażenia czy z zadymienia zaliczyliśmy największą wtopę na zawodach. Trzeba było przekroczyć kanał Ludomicki. Dotarliśmy do niego w miejscu starego, rozwalonego i oślizgłego mostka. Wyglądał jakby miał się rozlecieć pod ciężarem ratlerka. Dobra, tędy nie przejdziemy. No to lecimy wzdłuż – może będzie…. hę drugi mostek? Pofalowana nawierzchnia wału okazała się wyjątkowo nieprzyjemna do jazdy, poruszaliśmy się wolno, a nadzieje na mostek gdzieś czmychnęły. Kanał nie wyglądał na płytki i przyjazny do przekraczania wpław. Ale naszym oczom ukazało się zwalone drzewo, nadwątlone przez czas i nieco spróchniałe, trzeszczące i dosyć cienkie, ale chłopaki w pełnym skupieniu przenieśli na drugą stronę rowery. Mój trochę się skąpał, ale po wyłowieniu wyglądał jak nowy. Wiedzieliśmy, że teraz to już Navigatorzy i 360-tki zrobili nas na szaro, ale czy Yorki też? Moc i psycha nam trochę opadły. Krzysiek starał się nas zagrzewać do walki – chłopaki! Lecimy! Ogień! Staraliśmy się, ale nosy pozostały opuszczone. Nie wiedzieliśmy jak ugryźć 15-tkę – punkt przy strzelnicy i tu znowu zaliczyliśmy małą wtopę, ale o tym dowiedzieliśmy się gdy już mieliśmy podbity punkt. Dotarliśmy do niego na „skuśkę” przez pole a gdy wracaliśmy jadąc już asfaltem zobaczyłam drogowskaz wycelowany w ubitą szutrówkę. Na drogowskazie było napisane: Strzelnica. Pewnie ta droga był wygodniejsza niż zaorane pole, ale co tam. Daliśmy radę.
Zdałam sobię sprawę z naszej rzeczywistości rodem z Tour de France. Kiedy to z peletonu rusza ucieczka zawodników dalekich w klasyfikacji. Faworyci puszczają ich przodem na kawał etapu. Tamci cieszą się, że są pod okiem kamer i helikopterów. Napędzają się nadzieją na zwycięstwo. Zgarniają kilka premii. Potem przychodzi moment, gdy dyrektorzy sportowi dają przez krótkofalówki komendę „gonić” i pociąg pospieszny rozjeżdża uciekinierów niczym ślimaka na torach. Koniec romantyzmu.


[i]Etap kajakowy[/i]

[b]W roli rozjechanej zmokłej kury[/b]

Do strefy zmian dojechaliśmy jeszcze jako trzeci zespół, ale chwilę po nas weszło Speleo, razem wyszliśmy na kajaki, ale mimo, że wsiedliśmy chwilę przed nimi to totalnie nas rozjechali. Machali spokojnie, miarowo tymi swoimi łyżeczkami, my z naszą pierdołowatą techniką mogliśmy tylko rozdziawić gęby i patrzeć. Co gorsze – na kajakach, gdy płynęliśmy już pod prąd Warty w kierunku Wełny dogonili nas też Yorki. W Wełnę wpłynęliśmy we cztery kajaki doprowadzając do wrzenia rozjuszonych wędkarzy. Oj dobrze, że skończyło się tylko na obelgach! Przenoskę kajaka Piotrek z Adamem zrobili troszkę wolniej niż Marcin z Arkiem z Yorków, ale… gdy płyneliśmy już z prądem Warty do naszej „przystani” zobaczyliśmy wracających chłopaków – zapomnieli plecaka. Więc my zaczęliśmy wiosłować mocniej – to jedyna szansa żeby im uciec. Gdy ruszaliśmy na trekking oni wychodzili z wody, ale wiedzieliśmy, że są za nami i będą deptać nam po piętach. Zaczął się nudny przelot chodnikiem wzdłuż drogi. Niczym do sklepu po bułki. Biegło się z trudem, conieco już bolało, no i ta długa prosta… Wkońcu wbiegliśmy w las. Punkt był położony w nieczynnej już żwirowni – ładna okolica, szczególnie w słoneczny dzień. Gdy wracaliśmy zobaczyliśmy ICH… Byli naprawdę blisko, może 3-4 minuty za nami. Ale Krzysiek pomyślał już wtedy – o, idą i nie wyglądają za wesoło, więc utrzymajmy tylko tempo. Ja się nad niczym nie zastanawiałam. Trzeba pędzić – trzeba być przed nimi na zadaniu linowym. Myślałam, że będzie tylko jedna lina i że zespół, który przyjdzie pierwszy przyblokuje ten drugi. Wiedziałam, że nie możemy dać się przyblokować, musimy tam lecieć, zrobić zadanie a potem spokojnie umierać w truchciku do Oborników. Lina zawieszona była nad Wełną, w bardzo malowniczym zakolu rzeki. Ale okazało się, że nie jest tylko jedna. Były dwie… Więc jeśli nas dogonią, to wcale ich nie przyblokujemy. No to nie ma co się ze sobą pieścić. Zadanie zrobiliśmy szybko. Krzysiek w amolu zapomniał plecaka. Zapomniał też kasku, co sędziowie zarejestrowali dopiero gdy Adam nieświadomy niczego krzyknął „Spuść kask!”. Piotrek jak tylko doszedł na górę to rzucił się łakomie na zwykłą suchą bułkę, należącą do sędziów punktu. Miał ochotę wreszcie zjeść coś normalnego. ICH (czyt. Yorków) ciągle nie było na horyzoncie.
No i lecimy, najpierw lasem, potem nad rzeką przy podwóreczkach, dziwnych dróżkach, przez jakieś osiedle. Znowu chodnik, nuda, ale truchtamy, wiemy, że już niedaleko.

[b]Nowo narodzeni[/b]

Do basenu doprowadziła nas nieczynna linia kolejowa. Wpadliśmy na przepak, zabraliśmy rzeczy a teraz trzeba grzecznie iść do Pani po kluczyk do szatni, rozebrać się, „umyć dokładnie pod prysznicem ciało przed wejściem do basenu”. Tego etapu się trochę obawialiśmy. Prócz tego, że kilometr na basenie zdawał nam się trochę nudny, to jeszcze spodziewaliśmy się, że woda będzie chłodna i nieprzyjemna a potem trzeba będzie wyjść na ziąb. Ale pływanie okazało się wspaniałe! Śliczny turkusowy sufit pływalni działał na mnie kojąco. Woda była ciepła i przyjemna, wreszcie nic nie bolało, czułam się lekko i dobrze. Nie wiem nawet kiedy minęło te 40 basenów. Przebrałam się w błyskawicznym tempie i JAK NIGDY na basenie – jeszcze musiałam czekać na Krzyśka. To zawsze ja się guzdram w przebieralni! Ale pocieszające było, że po nas jeszcze nikt nie przyszedł, więc już nikt nie zagrozi naszemu czwartemu miejscu. Czyściutcy, przyjemnie zmęczeni, senni, trochę głodni i spragnieni ruszyliśmy na ostatni kilometr do mety. To najprzyjemniejsze zakończenie rajdu, jakiego doświadczyłam. Chociaż… rajd mógł się kończyć na basenie– wtedy jeszcze pół dnia spędzilibyśmy pławiąc się w ciepłej wodzie…


[i]Odbieramy nagrody[/i]

Dziękuję York System AT, że nie pozwolili nam zwolnić tempa i cały czas deptali nam po piętach. Dedykuję Wam piosenkę Agnieszki Osieckiej – Na całych jeziorach Ty…

Na całych jeziorach WY,
o wszystkich dnia porach WY.
W marchewce i w naci WY
od Mazur do Francji WY.
Na co dzień,
od święta WY.
I w leśnych zwierzętach WY…

Zdjęcia opublikowaliśmy dzięki uprzejmości www.exmedio.pl [url=www.exmedio.pl][/url]

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany