[size=x-large]Z żyrafą, w tekturowych butach[/size]

[b]Rowerowa nocna masakra 2009[/b]


Nocna Masakra to impreza organizowana przez Daniela Śmieję vel Wigora tuż przed świętami, gdy noce są najdłuższe. Zarówno termin, jak i szalone pomysły budowniczego trasy gwarantują niepowtarzalny klimat. W zeszłym roku Marcin i Bartek walczyli na pieszej setce. Ukończyli, lecz przekroczyli limit czasu. To wtedy Marcin powiedział mi, że tak naprawdę najgorzej mieli rowerzyści. Tradycją Masakry jest to, że trasy rowerowej w całości nie robi nikt… W tym roku Masakra zapowiadała się jeszcze ciekawiej – nadeszły mrozy z Arktyki, a śnieg pojawił się nawet w okolicach Poznania.

Pisząc relację z domowej perspektywy trudno mi przypomnieć sobie, jak zimno było w tych -15°C przez całą noc na rowerze. Złe chwile szybko odchodzą w niepamięć. Jedno jest pewne – jazda w tych warunkach była niesamowicie urokliwa. Ciche, zaśnieżone lasy, śnieg skrzący się w świetle lampek, przyozdobione świątecznie, uśpione wioski, pola przecięte tylko tropami zajęcy i śladami naszych dwóch rowerów – wszystko to miało w sobie coś bajkowego.

Przygotowania zaczęły się dużo wcześniej od skompletowania zimowego sprzętu. Pożyczyłam dobre światło, oponę z kolcami, neoprenowy pokrowiec na camela… Zakupiłam też zachwalane neoprenowe ochraniacze na buty. Start miał się odbyć dopiero o 16.30 w sobotę. Przez cały dzień do bazy w Długiem zjeżdżali zawodnicy, a ja z dużą ciekawością spoglądałam zwłaszcza na tych, którzy dotarli pociągiem, a od pociągu rowerem, próbując policzyć ile warstw z siebie zdejmą i wypytując co mieli na nogach, rękach i głowach. Wcześniejsze doświadczenie podpowiadało mi, że stopy i dłonie będą w tych warunkach newralgicznymi punktami i od ich zabezpieczenia będzie zależało, ile czasu wytrzymam na trasie. Odczuwałam przede wszystkim dużą ciekawość jazdy w tych warunkach, wynik był tym razem sprawą drugorzędną.

Na wspólną jazdę umówiłam się z Grześkiem Łuczko “Kuertim”, który co prawda startował na mieszanej trasie pieszo-rowerowej, więc do pokonania rowerem miał tylko 100 km, jednak godzina startu była wspólna, a ja nie spodziewałam się przejechać więcej. Przez cały ranek zastanawiałam się, jak mu idzie pierwsza część – piesze 50 km. Grzesiek to dobry biegacz i uwinął się szybko, ustępując jedynie Bogdanowi Rycerskiemu, i to tylko o 18 minut. Tuż po 14 był w bazie, mieliśmy więc jeszcze dwie godziny na ostatnie przygotowania.

Swoje letnie buty za namową Krzyśka “Kity” owinęłam w NRC, a srebrną taśmą zakleiłam w nich wszystkie otwory wentylacyjne, dzięki czemu nabrały klimatu trochę disco, trochę science-fiction. Taśmy, folie, gazety i nożyczki królowały w tym czasie w bazie, każdy miał swoje własne, ciekawe patenty, a producenci sprzętu mogliby wiele podpatrzeć w tych ostatnich godzinach przed startem. Podjedliśmy naleśników, sprawdziliśmy światła, zapakowaliśmy zapasowe baterie, napoje i wszystkie batony, które mieliśmy. Grzesiek namówił mnie na zabranie dodatkowej koszulki, co po pewnym czasie okazało się zbawienne. Dołączył do nas także Marian – jedyna żyrafa w stawce, co prawda bez własnego roweru.

Do pierwszego punku ruszyliśmy prostym wariantem, lecz po dotarciu w jego okolice poniosło nas trochę za daleko i szukaliśmy lampionu na niewłaściwej górce. Ale taki już urok tras Daniela, że jeśli punkt jest na górce, to w okolicy tych górek musi być co najmniej kilka. Udało nam się nie pogubić rowerów i z tym pierwszym sukcesem w kieszeni ruszyliśmy wgłąb mroźnego, ciemnego lasu. Droga okazała się wybrukowana kocimi łbami, więc po kilku kilometrach odetchnęliśmy z ulgą dotarłszy do asfaltu. Tam zatrzymaliśmy się na chwilę, żeby rozgrzać stopy (podskakując) i dłonie (rozcierając). Tę procedurę niestety musiałam powtarzać dość często (Grzesiek marzł trochę mniej). Zwłaszcza pęd powietrza na asfaltach okazał się zabójczy dla “końcówek”. Po drodze minęliśmy głównego konkurenta Grześka – Bogdana, który majstrował coś przy rowerze, ale machnął nam ręką, żebyśmy jechali dalej.

W Drezdenku zwiedziliśmy jedną urokliwą boczną uliczkę razem z Damianem i Kitą. Robiło się zimniej i zimniej, co jakiś czas schodziłam z roweru, żeby kawałek przebiec dla rozgrzewki. Tymczasem niepostrzeżenie oddalaliśmy się wciąż od bazy, docierając na skraj mapy. Grzesiek w bojowym nastroju wciąż jeszcze był przekonany, że uda nam się ominąć herbaciany przystanek. Po podbiciu trzeciego punktu do kolekcji czekała nas decyzja, co dalej. Z jednej strony – chcieliśmy jechać razem, rozdzielenie się nie byłoby rozsądne. Z drugiej – ja potrzebowałam się ogrzać, moje ręce były w kiepskim stanie, a kolejny punkt naszych tras nie pokrywał się (jako jedyny na całej południowej części mapy). W dodatku Grześkowi zaczynało szwankować przednie światło i podjął decyzję, że pojedziemy razem na punkt H. Bardzo się ucieszyłam. Hura!

Po drodze zaskoczyło nas wyraźne lokalne ocieplenie. Mogło być zasługą długiego jeziora, wzdłuż którego prowadziła droga. Na tym prostym, szerokim dukcie do Lubiewa zaczęłam się “wyłączać”. Nie czułam upływu czasu, ani kilometrów, po prostu jechaliśmy, aż w końcu przed nami pojawiła się oświetlona uliczka. Świetlicę namierzyliśmy bez problemu – właśnie opuszczała ją dwójka piechurów. W środku, za sprawą ciepła i herbaty odżyłam, ogarnęła mnie wręcz trudna do opanowania głupawka, tym większa, gdy z plecaka Grześka wyskoczył Marian. Raczyliśmy się ciasteczkami i kolejnymi herbatami, a czas mijał szybko… Pojawiały się kolejne osoby, a my siedzieliśmy, i siedzieliśmy, oparci o kaflowy piec, w błogim i leniwym nastroju. Zajrzałam pod ochraniacze. Folia NRC została tak zmasakrowana, że kompletnie przestała działać. Nic dziwnego, że mróz tak kąsał po palcach. Rozejrzałam się po świetlicy w poszukiwaniu czegokolwiek, co mogłoby choć trochę izolować od zimna. Dziurawe baloniki? Folie? Nagle koło śmietnika dostrzegłam prawdziwy skarb – tekturowy karton po ciastkach! Grzesiek z dużą nieufnością spoglądał na moje nowe tekturowe “noski”, które upchnęłam pod neoprenem. Ale wiecie, co Wam powiem? To działało! Naprawdę! Niech żyją producenci tektury!

Nieprzyzwoicie długi przepak przyniósł nam w efekcie sporo nowej energii – dostaliśmy kilka nowych “żyć” i dużą dawkę optymizmu. Po wyjechaniu z Lubiewa pierwszy raz tej nocy poczułam niczym nie skażoną radość z tej zimowej jazdy, chciało mi się śmiać, a w lesie było tak pięknie. Mijaliśmy duże grupki pieszych – zachowywali się wobec nas bardzo fair, ustępując nam drogi, bo nie zawsze utrzymanie toru jazdy było łatwe.

Oczywiście przepak nie był ani końcem naszej trasy, ani końcem przygód czy problemów. Przed nami wciąż były nowe tereny, wymagająca nawigacja i kilometry do pokonania. Już kolejny punkt – pk1 – lekko nas zaskoczył. “Zaskoczył” to chyba dobre słowo, gdyż po przeczesaniu przecinki w te i we wte, zajrzeniu w krzaki, przejechaniu się jakimiś bocznymi dróżkami, okazało się, że stoimy wprost na punkcie! Byliśmy w tym miejscu już dwa razy, przejechawszy metr od właściwego drzewa. Uśmialiśmy się z samych siebie i ruszyliśmy do asfaltu, do Dobiegniewa. Miasteczko zastaliśmy skąpane w żółtym świetle latarń, przyozdobione świecącymi gwiazdami, prawie całkiem wyludnione, poza dwiema dziewczynami stojącymi w środku nocy na chodniku przy rondzie. Przemykając tam w kaskach i maskach na twarzach musieliśmy wyglądać jak kosmici (ja w dodatku trochę jak wielbłąd-kosmita, bo plecak miałam schowany pod kurtką).

Dojazd do pk 16 wydawał się prosty. W Klasztornem wbiliśmy się w polną drogę, jednak po około kilometrze Grzesiek zauważył, że przyjmuje ona dziwny kierunek. Cóż było robić, ruszyliśmy przez zamarznięte na kamień bruzdy, wzdłuż jakiegoś rowu z wodą, we właściwą stronę. Po jakimś czasie doszliśmy do linii energetycznej i dotarliśmy do punktu tym autorskim wariantem. Na punkcie znów łamigłówka – przeczesaliśmy las w promieniu 30 metrów w poszukiwaniu lampionu, który wisiał na drzewie, tuż koło postawionego przy drodze roweru…

Ten punkt okazał się naszą przedostatnią zdobyczą. Czasu co prawda jeszcze trochę mieliśmy, była dopiero 2.00 w nocy, ale kończyły nam się batony, a w brzuchach burczało. Nawet wizyta na stacji benzynowej w Dobiegniewie niewiele pomogła – okazało się, że nie mamy przy sobie ani grosza! Chwilę postaliśmy pomiędzy półkami z colą a ciastkami i ruszyliśmy w stronę bazy, z zamiarem zaliczenia jeszcze położonego po drodze pk2. Punktu szukaliśmy względnie krótko. To tutaj, po 10 godzinach jazdy padły mi akumulatory do lampki, a Grzesiek od dłuższego czasu jechał tylko z czołówką. Pozostało nam kilka kilometrów do bazy, ostatni stromy podjazd i o 4.43 osiągnęliśmy metę.

Tutaj okazało się, że Grzesiek wygrał swoją trasę, zaliczając najwięcej punktów na rowerze, w zasadzie jako jedyny nie potraktował trasy rowerowej “po macoszemu”, zaliczając 6 z 8 punktów. Ja z moimi 6 punktami uplasowałam się na 33 miejscu (na 54 startujących) i byłam 3 (i ostatnia) wśród kobiet. To trochę statystyk dla ciekawych: przejechaliśmy 105,5 km, z czego samej jazdy licznik zarejestrował 7.51 h. Zjedliśmy mnóstwo batonów i ciasteczek, wypiliśmy pewnie o wiele za mało. Zgubiłam tylną lampkę. Zyskałam bezcenne doświadczenia 😉 A przede wszystkim bardzo przyjemnie spędziliśmy jedną z najdłuższych nocy w roku.

Podziękowania:
• przede wszystkim dla Grześka, za bardzo miłą jazdę, dzielenie się batonami i wieczny optymizm,
• dla Wigora za wymagającą i pomysłową trasę,
• dla obsługi bazy Cadet – za wyrozumiałość i miłe przyjęcie w środku nocy, pomimo trudnych warunków lokalowych 😉
• dla Bartka i Pawła za wspólną jazdę z i do Warszawy,
• dla Kshyśka za pożyczenie opony, dla Kity za zamontowanie jej,
• dla Liska i innych, którzy trzymali kciuki całą noc.

PS. Trasa rowerowa to oczywiście tylko fragment Nocno-Masakrycznej przygody. Tradycyjnie wystartowała piesza setka, na której tym razem ścigało się mnóstwo naprawdę wyśmienitych zawodników. Do końca rozważaliśmy z Grześkiem, kto mógł wygrać, wszelkie konfiguracje wydawały się prawdopodobne. Zwyciężył Michał Jędroszkowiak, pomimo problemów z gardłem, które po tej przebieżce przeszły mu jak ręką odjął. Ustanowił nowy rekord Nocnej Masakry z czasem 13.09 h. Maciek Więcek, zwycięzca tegorocznego Pucharu Polski Pieszych Maratonów na Orientację był dopiero trzeci, przegrywając drugie miejsce z Irkiem Walugą zaledwie o 7 minut. Na trasę ekstremalną długą zdecydował się tylko Piotr Szaciłowski. Trasę ekstremalną krótką wygrał, jak już wspominałam Grzesiek. Poza tym były jeszcze do wyboru dwie krótsze trasy – 100 km rowerem i 50 km pieszo. Prawdziwą przygodę (a wręcz chrzest u Nieznanych Sprawców) zaliczyła Beti, startująca na setce razem z Tomkiem. Przy przekraczaniu jakiegoś rowu z wodą wpadła po pas do wody. Po tym zdarzeniu, poratowani suchymi ciuchami przez innych zawodników, przeszli i przebiegli jeszcze 25 km, zanim zdecydowali się na powrót do bazy. Może te nasze 100 km rowerem wcale nie było takie ekstremalne?

Autor: Ula
Zdjęcia: Krzysztof Nycek, Grzegorz Łuczko

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany