Dobrze, że to właśnie Hubert Puka organizuje Rajd Dolnego Sanu! Gdyby organizował go kto inny, zostałabym w domu. Niestety lata szczenięcej szczęśliwości skończyły się dla mnie definitywnie jakiś czas temu, dopadła mnie paskudna dorosłość z wątpliwymi urokami kumulujących się od poniedziałku oznak niedospania. Na domiar złego w czwartek postanawiam wybrać się na jedno piwo, a że piwo tylko w legendach występuje w liczbie pojedynczej, to wracam z imprezy dużo później niż chciałam i pakuję się na rajd mocno po północy.

Znów się nie wysypiam, zaliczam siedem godzin zajęć, a w międzyczasie przypomina mi się tylko, czego zapomniałam spakować lub kupić.

 

Nie chce mi się

Po dotarciu do bazy rysuję sobie szybciutko warianty, nie zastanawiając się za długo, bo przecież „wszystko i tak wyjdzie w praniu”, a ja jeszcze chcę się przespać. Naciągam na oczy buffa, a na głowę śpiwór, kładę się na godzinkę, z czego przesypiam jakieś dwadzieścia minut. Budzi mnie Hubert zapowiadający odprawę techniczną. Uśmiech od ucha do ucha na twarzy organizatora jest zaraźliwy, a jego opowieści o strefie ochronnej poligonu i rezerwacie łosi zmieniają moje nastawienie z „co ja robię tu” na „chce mi się”! W końcu rozwiązuję również kobiecy dylemat: w co się ubrać? Stwierdzam, że mój camelbak się przedziurawił, szczęśliwie Michał Jędroszkowiak nie korzysta ze swojego i mi go pożycza.

Myślałam, że do pierwszego punktu pobiegnę sobie z Michałem i Maćkiem, ale jak widzę, że po kilkuset metrach Garmin pokazuje tempo lekko poniżej 5 min/km, a chłopcy oddalają się dość szybko, to rezygnuję. Nie przyglądam się dokładnie układowi dróg na skrzyżowaniu w pierwszej wiosce na trasie (Orliska), zatrzymuję się w połowie drogi w kosmos, jednak w tym czasie kilka osób mnie wyprzedza, więc muszę przyspieszyć, żeby ich dogonić. Noc jest chłodna i spokojna, biegnie się przyjemnie i nie przejmuję się za bardzo świadomością, że biegnę za szybko. Po drodze mam wątpliwości co do swojego umiejscowienia w przestrzeni, więc na moment się zatrzymuję, analizuję mapę i wskazania kompasu, znów mnie kilka osób wyprzedza i znów muszę podkręcić tempo, żeby ich dogonić. Jakież jest moje zdziwienie, gdy po dotarciu w okolice PK 1 spotykam chłopaków biegających wzdłuż rzeczki. Okazało się, że szukali przez chwilę punktu, bo zbyt dosłownie potraktowali opis „brzeg rzeczki”. Punkt się znajduje, a my potem spotykamy się przy PK2 i PK3.

Choinki

Na trójeczkę biegnę po upierdliwych torach wraz ze Stasiem Kaczmarkiem, gawędząc na temat zakładanego wyniku. PK 3 weryfikuje te plany, po lesie kręci się już kilka osób. W odległości 300 m od mostu punktu nie ma. Po kilku minutach wypatruję, że czerwona kropa oznaczająca punkt jest umiejscowiona nieco w głębi lasu. Wymyślam więc, że w pewnej odległości od właściwej krawędzi lasu wyrąbano kawałek lasu na choinki bożonarodzeniowe, w związku z czym w lesie jest dziura i na skraju tej dziury stoi punkt. Udaje mi się nawet znaleźć w tym lesie miejsce, gdzie drzewa rosną nieco rzadziej, ale jest to las liściasty, więc na pewno nie usunięto z niego choinek na święta . Punktu oczywiście nie było. Wychodzę z lasu i postanawiam z oślim uporem –lekceważąc podpowiedzi własnego mózgu i Stasia, że „jesteśmy za daleko”- iść tak długo wzdłuż krawędzi lasu, aż punkt się znajdzie. No i w końcu się znalazł.

Za piątką coś się nie zgadza, nie ma drogi na południe, za to znajdują się Michał Jędroszkowiak i Paweł Pakuła. A ja znowu tracę kontakt z mapą, tym razem po prostu pytam Michała, gdzie jesteśmy. No dobrze, skoro już wiem, to droga na kolejny punkt jest prosta. Umieszczenie punktu w terenie trochę rozmija się z mapą i gdy kieruję się na prawą stronę przecinki, z lasu wychodzą Maciek Więcek z Michałem i mówią, że punkt stoi po drugiej stronie. Informację powtarzam dalej biegnącym z naprzeciwka Pawłowi i Staszkowi.

Anioł i diabeł

To, co się działo między PK 6 i 7, przypomina mi kreskówki z dzieciństwa. Jak bohater kreskówki chciał coś przeskrobać, to nad głową pojawiał mu się aniołek z jednej strony, i diabełek z drugiej. Diabełek podpowiadał, żeby spróbować się urwać goniącemu Pawłowi, póki jeszcze mam na to siły, a racjonalny aniołek coś tam gadał, że to dopiero 40 kilometr i takie tam o przebiegnięciu ostatnich 30 kilometrów na setce. W tym momencie aniołek w bajkach dostawał twardym przedmiotem po głowie. Dobrze jest jeszcze tylko przez chwilę, potem coś zaczynam słabnąć i zatrzymuję się z byle powodu, raz żeby buta zawiązać, raz żeby się upewnić co do mapy. Za wioską przestaję widzieć za sobą Pawła, co skutkuje jedynie wzmożoną czujnością nawigacyjną i myślami: „co zrobiłam źle” albo „co on za wariant wymyślił?”. Trochę się guzdrzę z podbijaniem PK 7, więc Paweł mnie dogania, uświadamiając mi, że na kolejny punkt jest krótsza droga.

W zasadzie to cieszę się, że mnie dogonił. Do następnego punktu jest 15 km, a ja czuję się już dość słabo. Gdybym była sama, to pewnie grzebałabym się okrutnie na tym przelocie. Teraz wiem, że przegięłam z tempem na początku. Zapamiętać: meta jest na mecie, a nie na 40 kilometrze! Po kolejnych 15 kilometrach czuję się jeszcze gorzej, w dodatku na odsłoniętej przestrzeni, poranne słoneczko radośnie przypieka moje czarne ciuchy. Mówię Pawłowi, żeby na mnie nie czekał, jednak droga na PK 9 jest niewyraźna i znów się spotykamy. Przez las przebiega stado spłoszonych łosi, pewnie uciekły z rezerwat :-). Podobno te gapy zajmują drugie- po dzikach- miejsce pod względem ilości wypadków z ludźmi, więc zanim przetniemy ich tor poruszania kilka razy upewniam się, czy wszystkie łosie już pobiegły. Przy PK 9 obieramy inne warianty: Paweł chce pobiec asfaltem na około, a ja już nie czuję się na siłach na bieganie dłuższym wariantem, więc decyduję się na opcję „wzdłuż rzeczki a potem się zobaczy”. Coś mi to bieganie nie wychodzi i ponownie dogania mnie Paweł, który zmienił koncepcję.

Pobiegamy?

Od PK 10 nawigacja właściwie nie istnieje, a mapa się przydaje tylko po to, żeby zobaczyć sobie, ile jeszcze zostało. Trasa prowadzi od tej pory głównie po wałach po obu stronach Sanu. Za PK 11 kryzysik dopada Pawła, który proponuje, żebym sobie pobiegła przodem, wyliczając, że mam szanse na poprawienie życiówki. Ostatecznie nigdzie nie biegnę i odbieram cenną lekcję pokory: było nie uskuteczniać na początku wyścigów na 500m!! Nie wyobrażam sobie, żebym miała teraz przetruchtać w całości te 20 km. A przede wszystkim, to dziesięć kilometrów wcześniej za ósemką Paweł na mnie poczekał. Odtąd idziemy, podbiegając sobie tu i ówdzie to do wiochy, to do zakrętu, do drzewka, przez most. Ciężko mi się nawet zebrać w sobie, żeby zaproponować podbiegnięcie kolejnego kawałka, a co dopiero pobiec całość. Ale mimo to, jest fajnie! Gdzieś pomiędzy PK 12 a PK 13 uzupełniamy zapas wody u gospodarzy. Dobrze, że teraz odległości między punktami są mniejsze! A z ostatniego na metę, to już tylko dwa kilometry.

Na metę docieramy na trzecim miejscu po 14h i 11 minutach. Były warunki, żeby zrobić nieco lepszy wynik. Dzień później mój chłopak powiedział, że gdyby miał tak niewiele rozminąć się ze swoją życiówką, to te ostatnie kilometry pobiegłby chociażby na rzęsach. Ale to nie był dzień na bieganie na rzęsach. Dała mi ta stówa porządnie w kość i nieco do przemyślenia. Zaskoczyły mnie letnie temperatury (rok temu na RDSie padał przez chwilę śnieg), a przede wszystkim zabiła mnie wiara we własną nieśmiertelność. Podsumowując, podobało mi się, mimo tego, że trasa była nietrudna i pod koniec nieco nużąca. Choć to był dopiero mój drugi start w RDSie, to jest to jedna z tych imprez, na które na pewno będę regularnie wracać. A na mecie obiecaliśmy sobie, że na kolejnym rajdzie się z Pawłem już na pewno pościgamy!

Tekst: Sabina Giełzak – team inov-8

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany