[size=x-large]Chłodno, piach, deszcz, śnieg, błoto, grad, zimna woda[/size]

[b]On-sight 2011[/b]


Bardzo zimno. Szczęka mi lata na wszystkie strony. Jesteśmy na jedynym przepaku w którym można było coś zostawić. Nie ma się jednak niestety gdzie ogrzać. Zaraz zmienimy przemoczone do suchej nitki ubrania i może odżyjemy. Jeden żel, drugi żel, ryż z kurczakiem zapijamy coca-colą i mamy wrażenie, że rajd dopiero się zaczyna. Napieramy!

To już trochę ponad połowa rajdu On-Sight. W tym roku nie ma za dużo możliwości żeby się pościgać więc do Lubniewic zjechało całkiem sporo mocnych zespołów. 32 teamy na trasie Speed nie pozostawiały złudzeń, że będzie szybko i ciężko. Na odprawie wszyscy dowiadują się jednak od Kuby Wolskiego, że wcale tak szybko nie będzie. Do zaliczenia 66 punktów kontrolnych, trudna orientacja, wymagające zadania specjalne i do tego pogoda jak w kalejdoskopie. Kuba twierdzi, że według jego szacunków wszystkie punkty uda się podbić jedynie 30% zespołów. Uprzedzając fakty okazało się, że przewidział wszystko co do jednego procenta. Całość punktów zebrało jedynie 11 ekip.

Nasz zespół PocoLoco AT wraca do rajdowania po ponad 3 latach przerwy. Zespół to może trochę za dużo powiedziane. Biegliśmy wcześniej tylko raz razem, właśnie 3 lata temu na Wertepach. Karol startuje z chorobą i właściwie nie trenował przez całą zimę, ja z kontuzją, która zadziwiająco mi przechodzi po terapi szokowej w postaci 17h ściagania. Za cel obieramy sobie po pierwsze dobrą zabawę (kwestie czy na rajdach tego typu w ogóle można się bawić pozostawiam do dyskusji), a po drugie powalczyć o pierwszą dziesiątkę. Z naszymi dolegliwościami, moim pożyczonym rowerem, zagrzybiałym bukłakiem (również pożyczonym, dzięki Aga;) i ogólnym brakiem formy to i tak wydawało się mało realne. W myśl zasady „do ambitnych świat należy” ruszamy truchtem w stronę pierwszego Punktu Kontrolnego

[b]NOC[/b]

Nie wygląda to dobrze. Już na pierwszym punkcie widać chaos kilkudziesięciu czołówek szukających dołka w lesie. Potem jakieś wąwozy, dziury, bieganie „na azymut” przez chaszcze czy przejście po spróchiałym drzewie nad rzeką, żeby czasem za wcześnie butów nie zamoczyć. Niby scorelauf , a każdy biegnie A,B,C,D i tak dalej. Remik z Kiełbasą jak zwykle kreatywną orientacją łączą różne litery alfabetu i po pierwszym BnO na 10km prowadzą. My dobiegamy do rowerów na 7 miejscu. Z myślą, że jest zajebiście i lepiej być nie może.
Rower dla mnie zawsze był i będzie tragedią. Choć nie wiem jak bardzo się będę prężył to albo mnie skurcz łapie, albo widzę plecy wyprzedzających mnie dziewczyn. Teraz w dodatku jest jeszcze kupa piasku i jakby atrakcji było za mało zaczęło siąpić deszczem. Dowlekamy się na kolejną zmianę. MTBO nazwane, nie bez powodu, „Mordęga” okazuje się Męczarnią. Orientacja trudna (przynajmniej w naszym mniemaniu), podejścia (bo podjechać to szans często nie było), gałęzie w szprychach i do tego z lekkiego siąpania zrobił się ostry kapuśniak. Mimo kilku błędów na kolejnej zmianie meldujemy się na 6 miejscu razem z Natural Born Runners.
Na samą myśl o kolejnym etapie boję się wziąć mapę do ręki. Oryginalna kopia mapy do Mistrzostw Polski Wojska Polskiego. Nie wiem czy oni też biegali w nocy w takich warunkach i ile im to zajęło, ale my chyba na żołnierzy się nie nadajemy. Pierwszy PK spoko, na drugim już gorzej, a na trzecim pomyliłem północ z południem. Z opresji ratuje nas Lurbel Adventure. Dalej już lepiej, jak przecinaki tniemy gęstwiny lasu. Raz rzadkiego i wysokiego innym razem gęstego młodnika, który w deszczu nie pozostawia na nas suchej nitki. Mijając się z wyżej wspomnianymi ekipami docieramy do zmiany na 5 miejscu. Za nami napierają dwa kolejne teamy. Zrobiło się naprawdę zimno…

[b]RANO[/b]

Ponoć są 2 stopnie Celcjusza. Wszyscy są doszczętnie przemoczeni, a do przepaku zostały jeszcze 3 etapy. Kolejny rower. Palce odmarzają nam na tyle, ze musimy się zatrzymać i rozgrzewać kilka minut żeby wróciło do nich czucie. Mamy tylko po jednej parze cienkich, od dawna już przemoczonych rękawiczek. Tniemy ewidentnym wariantem i nie wiadomo jak lądujemy na bagno- rzece bez przejścia. W dodatku wylądowałem lotem koszącym nad kierownicą twarza w kupie ziemi, łamiąc przy okazji mapnik. Dalej na rowerze nawiguje Karol. Znajdujemy drogę i docieramy na kolejną zmianę.
Tu dzielimy role. Ja biegnę na BnO , Karol na MTBO. Znowu nieewidentna orientacja. Łapię pierwszy kryzys, zapasy glikogenu sięgnęły dna, a isostar i żele się właśnie skończyły. Jakoś doczłapuję do zmiany, Karol wraca w tym samym momencie i bez odpoczynku (a bardzo na to liczyłem) tniemy do stefy zmian. Spadamy na 6 pozycje.
Mimo wszystkich przygód Jojo, który siedzi na przepaku, mówi że wyglądamy najlepiej z dotychczasowych zespołów. Skoro tak to może by jednak trochę przycisnąć? Po 20stu dygocących minutach, wspomnianych na początku żelach i kurczaku, bierzemy rolki i ruszamy w pogoń.

[b]POGOŃ[/b]

Tytuł brzmi dumnie, ale jakieś filmowej pogoni nie było. Po prostu w dobrych nastrojach ruszyliśmy przed siebie. Na rolkach łupie mnie w plecach tak, że prawie podjeżdżać nie mogę. Asfalt jest, tak jak zapewniali organizatorzy, gładki jak masełko. Na rolkach byliśmy wcześniej tylko raz na przejadżce wokół poznańskiej Malty, a wcześniej to pewnie z 5 lat temu. Mimo tego wydaje mi się, że suniemy równo, ale to pewnie dlatego że nie mamy porównania. Dosunęliśmy do kostki brukowej, krótki bieg i jest kolejna zmiana. Długo oczekiwany trekking z tajemniczymi bunkrami po drodze. W pierwszym siedzą jeszcze 2 zespoły, więc zakładamy, że nie może być za łatwo. Okazało się, że jacyś goście ubrani w moro od stóp do głów zrobili sobie libację alkoholową i wynieśli jeden lampion, który bezskutecznie próbowały odnaleźć inne zespoły. Jeden z jegomościów powiedział, że znalazł go „na lewo od Wampira, po schodach przy dziurze”. Wampirem okazała się postać namalowana na ścianie, co w tych ciemnościach robi niezłe wrażenie. W promieniach samotnej świeczki znajdujemy wiszący na ścianie dziurkacz. Dajemy namiary szukającemu jeszcze brakującego lampionu zespołowi Lurbel i ruszamy. Dalej na mapie widniały dwa bunkry do których wydawało się, że można łatwo trafić.

Nic bardziej błędnego. Gubimy się strasznie, dochodząc do okopów z zaporą przeciwczołgową, która nas jednak nie zatrzymała. Ze świadomością, że straciliśmy cenne minuty docieramy do ostatniego bunkra, długo wyczekiwanego zadania specjalnego – 23 metrowego zjazdu i podejścia głęboko pod ziemnią. Okazuje się, że wyprzedziliśmy o dosłownie minutę Lurbel, a w środku są jeszcze chłopaki z Inov-8. Z racji tego, że obydwaj wywodzimy się ze środowiska wspinaczkowego zadanie wykonujemy błyskawicznie (jedyny moment kiedy wiedziałem, że robimy coś szybko:) i wychodzimy z bunkra przed resztą teamów. Z powrotem już bez wpadek. Dochodzi nas inov-8, ale że chłopaki nie mają rolek to robimy nad nimi z 10 minut przewagi. Tym razem sunie się idealnie i plecy o dziwo nie bolą.
Nieśpiesznie wychodzimy z przepaku zakładając oczywiście, że zostaniemy wyprzedzeni. Obieramy najkrótszy wariant. Niestety asfalt okazuje się być kostką brukową co zupełnie odbiera nam energię. Mimo naszego niezbyt szybkiego tempa Inov-8 bierze nas dopiero przy punkcie 10. Zaczynamy robić głupie błędy nawigacyjne i plątamy się bez sensu. W tak zwanym międzyczasie, Aga z Lurbela nagina szosą dookoła ze średnią równą prędkości światła i wodują kajaki na czwartej pozycji. Nie pociesza nas ta informacja, ale postanawiamy i tak cisnąć do końca, bo okazuję się, że Inov-8 nie wyszli jeszcze z przepaku.

17 kilometrów kajaka. Czasem słońce, czasem deszcz. Albo jak kto woli trochę śmiesznie, trochę strasznie. Łapie mnie typowy „sleepmonster”. Zaczynam snić na jawie i gadam sam do siebie po czym orietuje się, że przespałem dwa machnięcia wiosłem. Jeden punkt znajduję się w głębi lądu. Karol leci go podbić, a ja łapie się jedną ręką gałęzi żeby nie odpłynąć i zasypiam na kilka minut. Budzi mnie po chyba 5 minutach, a mam wrażenie, że przespałem całe zawody. Nie możemy znaleźć najbardziej oddalnego punktu i zza cypla wyjrzał właśnie goniący nas Inov-8. Mamy może tylko 3 minuty przewagi. Pełna moblizacja, czyli napieramy ile fabryka dała. Na jeziorze zrobiły się fale. Nie wiadomo czy przez wiatr czy przez nasz, sunący jak przecinak kajak. Nakręcamy się tak, że już dawno straciłem czucie w palcach, a z każdym machnięciem wydaję z siebie nie frasobliwe „uch!”. Szybka przenoska się przedłuża przez dygoty ciała i kaczy chód spowodowany moimi obtarciami pachwin. Wbijamy ostatni punkt i już z zapasem docieramy do brzegu. Dostajemy szampana, bo na mecie meldujemy się po 17h30min jako 3 zespół w kategorii MM. Jesteśmy szczęśliwi.

[b]KONIEC[/b]

Karol zalicza podręcznikowy zgon. Końcówką kajaka wyeksploatował się do dna. Ma gorączkę, trzęsie się z zimna i gada od rzeczy jeszcze kilka godzin po zakończeniu rajdu. Przedstartowa choroba dała mu 17 godzin wolnego, żeby teraz zebrać swoje żniwo. Na szczęście na drugi dzień jest już ok. Wystarczyły tylko dwa powiększone zestawy z McDonalda i od razu wracamy do pełni sił;)
Pozostaje mi podziękować Karolowi za pozytywne nastawienie i niezwykłą wolę walki,dzięki któremu tylko udało nam się ten rajd ukończyć na tak wysokiej pozycji. Doskonale się uzupełnialiśmy na orientacji, bo albo ja albo on robiliśmy błędy, ale nigdy w tym samym czasie:)
Dziękujemy organizatorom za super rajd, który dał szanse na walke zespołom z mniejszą łydką.
Mam nadzieję, że ów historia obrazuję iż nawet zupełni średniacy, jak my ,mogą się liczyć w walce o szeroko pojętą „czołówkę”. Wystarczy tylko czerpać przyjemność z napierania i łatwo się nie poddawać. Nie zaszkodzi również odrobina ryżu z kurczakiem i ananasem na przepaku;)

Tekst: Tomek Kowalski (PocoLoco AT, magisterkowalski.blogspot.com)
Zdjęcia: Aleksander Jasik

p.s. Przepis na w.w. potrawę posiada Agnieszka Korpal, ale łatwo na pewno go nie odtajni;)

O Autorze

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany