„Nie mogę już zbiegać. Zwalniam, wiem, że muszę dotrzeć do tego Col Gallina. Jest kryzys, to samo cholerne: „A może usiądę na chwilę na tym kamieniu?”. Nie ma mowy o żadnej drzemce! Kurna muszę!” – Bartek Mikołajczak opowiada o swoich dwóch przygodach z Lavaredo Ultra Trail. O presji, bólu i radości.

– Hey, is everything ok?
– Yes, I am just taking a nap.

Cortina. Czerwiec 2015 roku

Otwieram oczy, leżę na pięknej łące i obserwuję okoliczne szczyty. Popołudniowe słońce nie przeszkadza, skała rzuca na mnie cień. Kurczę, super. Tylko co ja tu robię ? Spoglądam po sobie i zatrzymuję wzrok na numerze startowym wiszącym na pasie. Jest mocno pognieciony, ale z łatwością można z niego odczytać nazwę biegu – Lavaredo Ultra Trail. Powoli zaczynam sobie uświadamiać, że jednak „super” to już było. Jestem w połowie podejścia pod Col dei Bos, nie mam nic do picia i jedzenia. Próbuję wstać i marzę tylko o jednym – odpiąć ten cholerny numer i wrócić do domu. Ruszam.

Krok za krokiem zbliżam się do chatki, gdzie organizatorzy zmagazynowali zapasy wody, uzupełniam bukłak i kontynuuję podejście. Ani przez moment nie jest mi lepiej, choć nic mnie nie boli, poruszam się w tempie 20 min/km, a gdy zaczyna się zbieg może jest to 10 min/km. Po godzinie docieram do schroniska Col Galina, spotykam Olkę i dzieci. Z Jej wyrazu twarzy wnioskuję, że chyba nie wyglądam najlepiej. Ona, jak zawsze daje mi radość i spokój, ale nawet jej ostre słowa nie są w stanie mnie zmobilizować : „Tak, Ola, wiem, że jak oddam numer to będzie koniec. Wiem, że zostało tylko 25 km, tak 94 km już zaliczone. Tak, jestem tego pewien”.

– Are you sure? – on, facet na punkcie, też się nie poddaje.
– Yes, I am!

Wracamy do domu.

Poznań. Czerwiec 2016

Koniec, ale tym razem przygotowań do startu. To zejście z trasy długo siedziało w mojej głowie. Było jak uchylona furtka, jak siedzący na ramieniu zły doradca: „Hej, Stary! Jeśli raz zszedłeś to nic się nie stanie, jeśli zrobisz to jeszcze raz”. Walczę z tym dość długo, uczestniczę nawet w biegach na 5 km, by tylko poczuć zapach mety.
Meta jest jednak jedna: za dzwonnicą na deptaku w Cortinie.
Muszę tam wrócić, kurde to siedzi jak drzazga. Potrzebny jest plan, mądry plan, który da mi spokój. Zaczynam mocno trenować : zima to sporo crossfitu i ciężarów na siłowni, a od wiosny zaczynam współpracę z trenerem – Piotrkiem Suchenią, objętość dochodzi do 90 km tygodniowo, ale jest i szybkość, którą uwielbiam. Achillesy obłożone lodem udają, że nie bolą (na szczęście to tylko jeden niepokojący sygnał).
Co wieczór mała wizualizacja trasy, coś tam pamiętam z zeszłego roku.

Cortina, jedno z najurokliwszych miasteczek, jakie można sobie wyobrazić. Fot. Ola Belowska

Cortina, jedno z najurokliwszych miasteczek, jakie można sobie wyobrazić. Fot. Ola Belowska

Cortina. Czerwiec 2016

Ruszamy w środę, na dwa dni przed biegiem. Nie wytrzymałbym dłużej na miejscu w oczekiwaniu na start. Jesteśmy. Wieczorem przechodzę sobie spacerem pod nią, czerwoną, wysoką bramą – The North Face Lavaredo Ultra Trail. A za nią czeka na mnie Rory Bosio. Zwidy? Problem z aklimatyzacją? Nic nie paliłem!

– Hey, is everything ok? – pyta Rory.

Tak, Rory, wszystko pod pełną kontrolą. Słyszałem twoje „Hi, Mom!” na Tre Cime z 78 razy na YouTubie, a finisz na UTMB był taką oczywistością, że w ogóle mnie nie ruszył. Zupełnie ok. To może zrobimy zdjęcie?
Dochodzimy do siebie po tym spotkaniu przy piwku w Sport Barze.

Rory Bosio w Cortinie Fot. Ultralovers Jacek Deneka

Rory Bosio w Cortinie Fot. Ultralovers Jacek Deneka

Cortina. Czwartek – Piątek

Odbieram pakiet, worek na przepak i znikam z Biura Zawodów, rośnie presja. Wolę myśleć o Oli i Adze, które dziś startują w Cortina Skyrace. To 20-kilometrowa pętla wokół miasta, ale wymagająca, bo z kilometrowym przewyższeniem. Za to z przepięknymi widokami. Dziewczyny biegną towarzysko z uśmiechem na twarzy, po prostu postanowiły cieszyć się górami tak długo, jak pozwala na to limit trasy. Wreszcie są, wbiegają trzymając się za ręce. Kurde, przebiegają pod tą bramą. Ja też mogę, muszę to zrobić. Presja wchodzi na kolejny, wyższy poziom.

Cortina. Piątek. S.T.A.R.T.

Śpię cały dzień, ile się da. Budzę się o 11 i czuję… zakwasy. Wczorajszy krótki rekonesans ze zbiegiem z 600-metrowym zbiegiem z Lagazoui na Przełęcz Falzarego chyba był za mocny. Pakowanie i znowu krótka drzemka. Denerwuję się coraz mocniej i ciągle jestem zaspany. Kawa, i jeszcze jedna. Wybija 20, do startu trzy godziny. I wtedy nadchodzi ONA, potężna dwugodzinna burza. Strumienie wody wylewają się z rynien sąsiednich domów, chodniki zamieniają się w rzeczki, ciemno jak w nocy. Tak, tak, presja jest zbyt mała niech troszkę popada, niech ścieżka przed Misuriną zamieni się w grzęzawisko!

Bartek Mikołajczak, nerwówka przed startem Lavaredo Ultra Trail. Fot. Ola Mikołajczak

Bartek Mikołajczak, nerwówka przed startem Lavaredo Ultra Trail. Fot. Ola Mikołajczak

Trzeba wychodzić, Olka zabiera parasol. Zamykam drzwi i wszystko zaczyna kręcić się we właściwą stroną. Wchodzę w tłum biegaczy, ustawiam się na linii startu, z głośników słyszymy hymn Lavaredo, 5-4-3-2-1. Lecimy. Nie ma presji, to wreszcie się dzieje!

Układam w głowie plan jeszcze raz. Stać mnie na spokojny bieg na zaliczenie w czasie 20 – 22 godziny, zastanawiam się jak wyglądają ścieżki po burzy, wbijam do głowy strategię żywieniową: „Żel o pełnej godzinie, po 30 minutach saltstick”.

Dystans Lavaredo Ultra Trail liczy sobie 120 km i prawie 6000 metrów przewyższenia. Dzielę sobie w głowię trasę na 10 równych 12-kilometrowych odcinków. Każdy odcinek to jeden palec dłoni – ta wizualizacja daje sporo pewności i już czuję, że zaczynam to kontrolować:

1. Cortina – Federavecchia (czas łączny 4:42, miejsce 467.)

Pierwsze kilometry mijają bardzo szybko, choć lecę w tempie po 6:00. Postanawiam biec czy też poruszać się w tempie, które pozwoli nie przekroczyć tętna 145 uderzeń na minutę. Jest pięknie, sznurek błyszczących czołówek przede mną i za mną. Biegnę swoim tempem, jem, piję, podśpiewuję. Luz. Na zbiegach wreszcie puszczają zakwasy. Przygotowane przed startem rękawki od Halfworn z międzyczasami na 20 godzin przydają się teraz świetnie – na punkt w Federavecchia wpadam 5 minut przed czasem. Piję herbatę, jem tartę, odrobinę soli i trzy banany.

2. Federavecchia – Auronzo (czas łączny 7:33, miejsce 329.)

Zaczynają się pierwsze, na razie niewielkie, problemy z butami. Lecę w Terrex Boostach od Adidasa, który świetnie spisuje się na mokrej skale, ale błoto nie jest jego żywiołem. A tu, proszę Państwa, błota jest na miarę Rzeźnika. Podejście liczące sobie koło 7 km znoszę jako tako, ale na zbiegu w kierunku jeziora Misurina zaliczam trzy spektakularne gleby, szczególnie ostatnia, gdy lewa noga zawisa nad 20-metrowym urwiskiem, wygląda imponująco, o czym świadczą okrzyki biegaczy lecących tuż za mną. Na szczęście robi się jasno, nad jeziorem unoszą się poranne mgły. Kolejny żel.

Spotykam Rasza, od którego dowiaduję się, że Aga Korpal była tu kwadrans temu. Dla wielu zaczynają się pierwsze poważne problemy – potężne podejście do schroniska Auronzo. Z poziomu jeziora to 700 metrów w pionie. Dach schroniska zaczyna już majaczyć na szczycie, a mój zegarek pokazuje, że mam jeszcze 300 metrów podejścia. Wreszcie jestem, otwieram drzwi. Wita mnie klimat jak w barze mlecznym w szczycie sezonu. Waleczni biegacze spokojnie z tacą czekają na swój przydział: rosołek, parmezan, trzy banany, ciacho. Biorę to wszystko i siadam na chwilkę. Zawieszam na moment na kołku kije i moją dietę wegetariańską – muszę zjeść ten rosół, pachnie obłędnie. Smakuje jeszcze lepiej. Uzupełniam bukłak i po chwili znów jestem na trasie. Międzyczas pokazuje kwadrans przewagi nad planem.

Bartek Mikołajczak na punkcie żywieniowym na Lavaredo Ultra Trail. Fot. Ola Mikołajczak

Bartek Mikołajczak na przepaku na Lavaredo Ultra Trail. Na rękawku profil trasy z rozpiską. Fot. Ola Mikołajczak

3. Auronzo – Cimabanche (czas łączny 10:05, miejsce 298.)

Cholera jak zimno! Muszę przyspieszyć. Po krótkim zbiegu, pojawia się lekkie podejście i najpiękniejszy górski krajobraz, jak i dotąd widziałem – Tre Cime w świetle wschodzącego słońca. Łezka kręci się w oku, ale boje się, że zamarznie, więc cisnę dalej. Chwila dla fotoreporterów: oficjalny – Piotrek oraz wyczekiwany Jacek z Ultralovers. Okrzyk: „Polska!”. Spuszcza migawkę wiele razy. Zaczyna się wymagający zbieg, na końcu którego organizator ustawił karetkę i dwóch ratowników. Bardzo rozsądnie. Teraz zaczyna się walka z czasem, 14 minut przewagi, ale przy wolnym zbiegu na pewno mogę sporo stracić. Teraz Terrex Boosty pokazują wszystkie swoje zalety. Zbiegam po 5:00 – 5:30. A na dole czeka na mnie Łukasz „Bela” Belowski – najszybszy Polak w ubiegłorocznym Lavaredo. Biegniemy razem kilkaset metrów, dalej jednak muszę poradzić sobie sam. Osiem kilometrów płaskiego odcinka pokazuje, że jestem już jednak zmęczony. Dwieście metrów biegu, 100 metrów marszu. Fajnie, że to wystarcza do wyprzedzania kolejnych zawodników. Zbliżam się do punktu, gdzie czeka na mnie Olka z dziećmi i Aga – mój nieoceniony support, który teraz zaczyna odgrywać bardzo ważną rolę. Widzę je już z oddali, biegniemy kilkaset metrów dalej. Wpadam do namiotu, przebieram się najlżejszy strój, bo w międzyczasie zrobiło się gorąco. Jedzonko! Olka podaje mi wielkie opakowanie makaronu z pesto, niestety nie daję rady jeść niczego, co wymaga gryzienia. Ruszam dalej, buziaki dla mojego supportu, za chwilę dopingują mnie trąbiąc klaksonem auta. Super. Czuję jednak ten bieg. Presja, gdzieś tam znów majaczy na horyzoncie wraz z myślą, że walka się zacznie dopiero teraz.

Tre Cime w świetle wschodzącego słońca. Fot. Ulralovers Jacek Deneka

Tre Cime w świetle wschodzącego słońca. Fot. Ulralovers Jacek Deneka

4. Cimabanche – Rif. Col Galina (czas łączny 15:47, miejsce 286.)

Mocne podejście, które daje mi jednak radość. Pamiętam jak cierpiałem już tu rok temu. Zmęczenie jest, ale wciąż wszystko pod kontrolą. Trzeba pić i jeść ile się da. Zbliża się południe. Pięćset metrów w pionie kończy się na Lerosa, dalej wygodny zbieg do kolejnego punktu Malga Ra Stua. Atmosfera sielanki na pięknej polanie, ale wiem, że zaraz zacznie się piekło. Piję colę, wciskam w siebie jedzenie. Mój żołądek jakby chciał zastrajkować, ale nie zwracam na to uwagi. Jeszcze chwilę zbiegam, osiągam wysokość 1350 m. n.p.m. i oto jest, tuż za Ponte Alto zaczyna się najtrudniejsze podejście. Kilometr w górę na 10 kilometrach trasy. Ten odcinek zabił mnie przed rokiem, odebrał ochotę na zrobienie choćby kroku. Zaczynam spokojnie, mijam jeepa stojącego przy trasie z sympatycznym napisem „Guardia di Finanza”. „Tak, tak Giuseppe wysłałem PIT-a na czas” – mówię sobie cicho. Jestem na dnie kanionu poruszam się odrobinę wolniej niżbym chciał, ale cały czas do przodu.

Bartek Mikołajczak na Lavaredo Ultra Trail Fot Ultralovers

Chwile szczęścia – Bartek Mikołajczak spotyka fotografa Jacka Denekę, w tle Tre Cime na trasie Lavaredo Ultra Trail. Fot. Ultralovers

Z szacunkiem wybieram każdy kamień, na którym postawię stopę, licząc, że siły natury pozwolą mi przedostać się na drugą stronę. Jest gorąco i pięknie, jestem totalnie sam. Zbliżam się do strumieni, których nie da się pokonać bez zmoczenia nóg. W zeszłym roku były dwa, teraz w trzech miejscach brodzę w wodzie do pół łydki. Zapłacę za to już za chwilę. Suche buty czekają na mnie na punkcie, ale to jeszcze 10 km, a ja po dwóch zaczynam odczuwać specyficzne ciepło na podeszwach stóp, znak, że wspaniałe kalafiory są już w końcowej fazie tworzenia. Kiedy jestem na szczycie Col de Bos nie mogę już zbiegać. Zwalniam, wiem, że muszę dotrzeć do tego Col Gallina. Jest kryzys, to samo cholerne: „A może usiądę na chwilę na tym kamieniu?”. Nie ma mowy o żadnej drzemce! Kurna muszę! Poruszam się powoli w dół. Pierwszy raz zaczynam tracić czas w stosunku do zaplanowanego na rękawku. Widzę z góry nasze auto, potem dzieci z Agą, na końcu Olkę. Czeka już z pysznym szpinakowym ravioli. Minę ma niewyraźną, znak, że wyglądam źle. Mam dreszcze, nie mogę się poddać. Zmieniam buty na lżejsze Agraviki. To błąd, są za lekkie na podejście pod Averau. Muszę jednak wytrzymać, dziewczyny pojechały już na kolejny punkt.

Kibice. Lavaredo Ultra Trail

Dzielni kibice. Fot. Archiwum Bartka Mikołajczaka

5. Col Galina – Passo Giau (czas łączny 18:25, miejsce 341.)

Ten odcinek to biała karta, druga strona lustra, za którą trasa postanowiła mnie wpuścić. Zaczyna się prawdziwy kryzys, kilometry ciągną się niemiłosiernie, na grani pod Averau chmurzy się bardzo i zaczyna grzmieć. Dobiegam do schroniska, zakładam kurtkę. Myśl: przecież gramy dziś ze Szwajcarią! Znajduję telefon, prowadzimy 1:0. Przy okazji ściągam sporo wiadomości i pozdrowień z FB. Jednak kilka osób śledzi to moje napieranie. To działa w tym momencie wspaniale, znowu czuję sens. Walę się w gębę – zostało 20 km. „Choćbyś miał się czołgać zrobisz to!”.

Powoli zbiegam do Giau, po raz pierwszy to mnie wyprzedzają. Trochę to trudne dla mojej psychiki, ale w oddali widzę już znowu parking i biegnącą w moją stronę Olkę:

– Słuchaj, zrób coś dla mnie ! Masz być w Cortinie przed tą burzą. Słyszysz?!
– Tak. Dam radę! Daj mi tylko coś przeciwbólowego i buty.

Jem chyba z 20 dkg parmezanu, smakuje pysznie po tych wszystkich „green applach” i „pinakoladach” w żelu.

6. Giau – Cortina (czas łączny 21:33, miejsce 346.)

Ruszam. „Na mecie czeka Prosecco” – słyszę w oddali. Słowa Olki rozbawiają kilku organizatorów. Wbiegam w zupełnie nowy teren, ziemia przypomina trochę torfowisko, a nad głową równie ciemno. Zaczyna się konkretna burza. 16 km, 9 km do najbliższego punktu. Dostaję SMS’a od Kaśki (Benedyktyńska, druga Polka na Cortina Trail): „Trzymaj się”. No to próbuję.

Leje coraz mocniej, ale tuż za granią pojawia się schronisko Croda da Lago. Wbiegam na chwilę (punkt jest 9 km przed metą), sprawdzam wynik meczu. Wygraliśmy po karnych! Myślę, że teraz będzie pięknie, w dole widać Cortinę, pachnie metą. Zaczyna się jednak dość niebezpieczny zbieg w lesie, błocie i po korzeniach. Na jednym z nich lewe kolano doznaje mocnego przeprostu. Kurde, czy coś chrupnęło? Na szczęście nie! Zegarek wskazuje 119 km, jestem ciągle w lesie na stromym zbiegu. Co jest do cholery? Pomyliłem trasę? Nie, jest taśma, o tam kolejna! 121 km, zaczyna się szuter, a za chwilę asfalt. Wbiegam do Cortiny!

Bartek Mikołajczak na mecie Lavaredo Ultra Trail. Fot. Ola Mikołajczak

Bartek Mikołajczak na mecie Lavaredo Ultra Trail. Fot. Ola Mikołajczak

Ja pierdykam, cały rok o tym myślałem. Jak to będzie? Mijam pierwsze domy, ludzie biją brawo jakby w zwolnionym tempie, deszcz chłodzi teraz przyjemnie, zdejmuję kaptur by poczuć go na czole. Biegnę naprawdę szybko, 5:00, 4:30 i wreszcie jest wielka tablica: „Ultimo Kilometro”. Ostatni kilometr, rondo, i wreszcie jest Corso Italia, moja ulubiona piekarnia, ogródki restauracji, ludzie naprawdę wiwatują! Bar Sport – „BRAAAVI”, „DALLI”. I jest moja najpiękniejsza czerwona brama, biorę pod ręce dzieciaki i leeeecimy razem! Jeest, kurna, zrobiłem to! Olka otwiera obiecane Prosecco, jest nawet kilka osób na mecie mimo 20:30 w sobotę, wszyscy solidarnie zostają zlani winem.

– Hey, is everything ok?
– Yes, of course!
– What size of finisher vest do you want?
– M, please.

Dajcie jeszcze łyka!

O Autorze

Od 2002 roku piszemy o rajdach przygodowych - naszym mateczniku. O imprezach, sprzęcie, ludziach z rajdowego świata. Od kilku lat skupiamy się w większym stopniu na biegach ultra, starając się inspirować, informować i wciągać czytelników do tego niezwykłego świata malowanego potem, błotem, podszytego pasją i radością z biegania znacznie dalej niż maraton.

Podobne Posty

7 komentarzy

  1. Łukasz

    Rewelacja, Bartek, relacja zapiera dech w piersiach. Gratulacje za trail i za talent pisarski!:)

    Odpowiedz
  2. Krzysztof

    Byłem w Cortinie 2 dni po biegu, ale jeszcze unosiła się atmosfera biegu. Dzięki takim relacjom mam nową motywację do wydłużenia dystansu z 65 do 120 km 🙂

    Odpowiedz
  3. Ewa

    Hej,
    Super relacja, ale po niej zaczełam się na serio bać tego biegu 🙂
    Czyli można zmienić buty w innym miejscu niż przepak? Nikt się nie czepia, jak ci rodzina je poda? Bo wymyśliłam że zmienię cascadie na bardziej agresywne Speedcrossy na ostatnim punkcie, gdzie mogę spotkać się z mężem czyli w Col Galina 🙂

    Odpowiedz
    • Bartek

      Hej Ewa! Odrobina respektu do tej trasy nie zaszkodzi :-). Art 10. Regulaminu mówi:
      „Art. 10 ASSISTANCE DURING THE RACE
      Assistance from family or team members is only permitted at the following refreshment stations, in a specific area, and with the agreement of the head of the station:
      – Federavecchia (33 km)
      – Cimabanche (66 km)
      – Rifugio Col Gallina (95 km)
      – Passo Giau (103 km)
      Only one assistant per athlete will be admitted when the athlete has arrived.
      Pacing and muling are not allowed”.
      Ja jednak nie zakładałbym Speedcrossów na Col Gallina, a na Passo Giau. Dopiero wtedy kończą się skaliste podejścia i zbiegi, a przyczepność buta takiego jak Speedcross będzie potrzebna. Ja dodałbym jeszcze coś. Wziąłbym sobie dwa grube worki na śmieci, do założenia przy przechodzeniu przez strumienie. Unikniesz odparzeń stóp, które u mnie pojawiły się dosłownie 20 minut po wyjściu z ostatniego strumienia. Powodzenia i do zobaczenia w Cortinie!

      Odpowiedz

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany