– Wiesz, startujemy w weekend w takich zawodach. Brakuje nam jednej osoby, może chcesz dołączyć? – zapytał Krzysiek. Wtedy jeszcze nie zauważyłem podejrzanego błysku w oku, dobrze zamaskowanego szelmowskiego uśmiechu ani nie podejrzewałem żadnych skłonności masochistycznych.

– Jasne, że tak! – odpowiedziałem bez namysłu.
Potem dopadły mnie wątpliwości. Bo „takie zawody” okazały się mieć 250 km, czterech zawodników i trzy rowery. Trzech pedałuje, jeden biegnie. I tak na zmianę.

Napisał: Piotr Romejko

Do tej pory najwięcej przebiegłem 30 km (zresztą przeplatając bieg marszem), a tu wypada ponad 60 (i do tego 3 x tyle na rowerze)!

Autor na najgładszym kawałku trasy. Sprawdza uroki bosego biegania.

Autor na najgładszym kawałku trasy. Sprawdza uroki bosego biegania.

 

No nic, słowo się rzekło…

W sobotę o 11:30 na parkingu niedaleko Centrum Zdrowia Dziecka na warszawskim Wawrze czekała już mała grupka ciekawie prezentujących się postaci krzątających się przy rowerach i plecakach. Okazało się, że wyzwanie podjęły – uwaga – dwie drużyny! „Rany, w 2,5 mln aglomeracji znalazło się tylko 8 osób, które wystartują – w co ja się wpakowałem?!?” – przemknęło mi przez myśl. Przy żarze lejącym się z nieba Marek Tronina, red-nacz „Biegania” dokonał szybkiej odprawy, ustawiliśmy się na starcie i zanim się obejrzałem, już jechałem w peletonie goniącym dwóch biegaczy. Szybko okazało się, że rower trekkingowy z sakwami który wybrałem to nie jest optymalne rozwiązanie na czerwony szlak (stąd nazwa „Krwawa Pętla”) otaczający Warszawę, gdyż jest on przecież szlakiem pieszym.

Krzysiek Dołęgowski i Kuba Wolski, motor pociągowy naszej ekipy, dali dwie szybkie zmiany po których ekipa Centrum Biegowego Ergo została z tyłu. W biegu zsiadam z roweru i napieram per pedes moją pierwszą biegową zmianę. Po chwili słyszę z tyłu tupanie Arka Recława, sympatycznego zwycięzcy maratonu w Indiach, by wkrótce usłyszeć je już tylko z przodu i już wiem, że nie będzie łatwo. W tym ukropie tracę dech a nasza ekipa wkrótce traci z pola widzenia naszych współzawodników. Do tego trudności nawigacyjne. Kończę zmianę biegową, wsiadam na rower i zaraz gubimy się w rezerwacie Horowe Bagno gdzieś między Zielonką a Wołominem. Targam rower z ciężkimi sakwami po zwalonych pniach i przeklinam na czym świat stoi. „Jak tak ma wyglądać reszta tego szlaku, to rezygnuję – to zdecydowanie nie jest dobra zabawa…” przechodzi mi przez głowę, jednak nie za długo mam czas skupić się na tej myśli, bo: trzeba pić, trzeba robić zmiany, trzeba nawigować.


No i trzeba przecież jeść! – Krzysiek, kiedy będzie przerwa na jedzenie? – Nie będzie! – rzuca mi przez ramię starając się dogonić na rowerze Kubę, który biegnąc po piaszczystym podłożu zaczął nas wyraźnie zostawiać w tyle. A więc jedyną okazją, żeby jeść jest pognać na rowerze do przodu i w momencie w którym dokonuje się zmiana szybko wygrzebać coś z sakwy. Szlak w większości biegnie w terenie, zjedzenie jednej kanapki w warunkach, gdy co chwila muszę mocno trzymać kierownicę, trwa 20 minut. Tym bardziej że z powodu upału brakuje śliny – trzeba zatem jeszcze w tym wszystkim sięgnąć po bidon czy butelkę, by przepłukać wodą żarcie z jamy ustnej do brzucha czyli tam, gdzie przyniesie największą korzyść.

Sakwy oprócz wielu minusów mają dwie duże zalety – po pierwsze żadne z nas nie musi nic targać na plecach, po drugie lewa sakwa wkrótce zamienia się w barek, w którym drzemie kilka litrów wody i izotoników. A pijemy na prawdę dużo, jest przecież ponad 30 st. w cieniu, i gdy docieramy na 70-ty kilometr do Modlina to w sakwie nie ma już absolutnie nic mimo, że po drodze napełnialiśmy ponownie wszystkie butelki! Dowiadujemy się też, że druga ekipa była tu ponad godzinę temu. Niemalże przelatujemy przez zaimprowizowany z bagażnika samochodu Marka punkt żywieniowy, po drodze chwytając tyle izotoników, coli i wody, ile dają radę pomieścić nasze sakwy. Oczywiście na dłuższy popas nie ma czasu…

Gdy wieczorem wbiegamy do Kampinosu sytuacja zaczyna się stabilizować. Temperatura spada do akceptowalnego poziomu, szlaki są nieco lepsze, rytm zmian jest już dopracowany i przechodzi w rytuał: gdy Kuba kończy swoją zmianę, przekazuję mu mój rower. Gdy ja kończę swoją zmianę, biorę rower od Kuby a on bierze rower Magdy, wtedy nawiguje Krzysiek. Gdy jest zmiana Krzyśka, Kuba bierze jego rower i nawiguje, a gdy się kończy otwieram na oścież sakwę swojego roweru i Krzysiek łapczywie opróżnia kolejną butelkę trzymając już rower, który zostawił mu Kuba. Potem szybko wskakujemy na rowery, by gonić Kubę. Osoba jadąca na rowerze z licznikiem co jakiś czas krzyczy, ile metrów zostało do końca zmiany. 1500 to znak, że jest nieżle a 500, że można na koniec przyśpieszyć, by zyskać parę sekund i później dogorywać na rowerze. Wieczór oprócz nieco lżejszego powietrza przynosi też chmary komarów. Spocone ciało sportowca wyjątkowo mocno przyciąga te krwiożercze owady, przychodzi nam zatem otrzepywać się z komarów nie tylko na postoju, ale i w czasie jazdy.

W ciągu nocy okrążamy Warszawę od zachodu. Choć upał zelżał, to teraz ze zdwojoną siłą dają się we znaki obtarcia. Między 120-tym a 180-tym kilometrem brakuje mi odwagi, by usiąść na siodełku – jadę więc na najtwardszych przełożeniach na wyprostowanych nogach, gdyż wtedy nie trzeba siadać. Pewną ulgą są zmiany biegowe, ale na tym etapie około kilometra zajmuje mi rozbiegnięcie się do zwykłego rytmu, a zanim to nastąpi czuję się, jakby we wszystkich stawach skończył mi się smar.

A propos biegania to Kuba biegnie coś koło 4:30 min/km, Krzysiek podobnie, Magda ok. 5:00 a ja około 6:00. Nie chcę przeholować, gdyż nie wiem, czy w ogóle dotrwam do końca. Biegnę techniką chi-running która sprowadza się do minimalizowania ilości energii wydatkowanej na pokonanie odległości. Zmęczenie siłowe nie jest więc problemem, bardziej we znaki daje się teraz brak snu.

Przed Brwinowem daję dzidę do przodu by położyć się na nowiutkim wiadukcie nad dopiero co budowaną autostradą A2 – tu podłoże jest gładkie i komarów niewiele. Można na chwilę zamknąć oczy i wyluzować mięśnie podtrzymujące kręgosłup. Takie „dzidowanie” na odpoczynek staje się w naszym zespole coraz częstsze, z reguły jednak chmary komarów rujnują pozytywne efekty.
W Brwinowie pozwalamy sobie na chyba największą ekstrawagancję w czasie całej Pętli – szybką wizytę w nocnym sklepie. Później okaże się, że chłopaki z Centrum Biegania Ergo w tym samym miejscu i czasie jedzą pizzę, na chwilę więc ich wyprzedzamy.
Są i trudniejsze momenty: szlak miejscami gubi się w młodniku, wtedy trzeba pomedytować nad mapą i rozjechać się w kilku kierunkach. Komary żrą niemiłosiernie a kręcenie się w kółko i nawoływanie po lesie w takich warunkach okrutnie siada na psychę.

Na szczęście w końcu wstaje świt. Na tym etapie „rozbieganie się” zajmuje mi dwa z trzech kilometrów zmiany – przechodzę najgorszy kryzys… Wkrótce jednak światło dnia wlewa otuchę do serca, a z mijanych punktów jasno wynika, że z każdą chwilą jesteśmy coraz bliżej mety. Na moście w Górze Kalwarii policzyliśmy, że zostało nam zaledwie po jakieś 4-5 zmian biegowych. Na każdej kolejnej zmianie daję więc z siebie coraz więcej tym bardziej, że poruszamy się tuż na krawędzi limitu czasowego. W 22-giej godzinie biegu wpadamy znowu na Marka i jego „sklepik”. Dostajemy informację, że chłopaki z Ergo są jakieś 15 minut przed nami. Kuba przyśpiesza niemiłosiernie i gonienie go na rowerze po wydmach i bagnach w okolicach Otwocka jest bardzo męczące, tym bardziej że na tym etapie czerwony szlak projektował chyba sadysta: trasa wbiega na najwyższy punkt w okolicy po to tylko, by zaraz się zwalić w bagniska z zalegającymi pniami, przy tym zdaje się że wije się dookoła niczym w filmie Kurosawy „Siedmiu Samurajów”.
Jeżeli już jesteśmy przy filmie, to Magda wygląda jakby zaraz miał się jej urwać, jednak to ona dobywa ostatniej, honorowej zmiany i wbiega na metę, a za nią wpadamy no rowerach my. Jesteśmy 20 minut po ekipie Centrum Biegania Ergo i 20 minut przed limitem czasu. Nasze koszulki brudne, łydy i buty umorusane błockiem i krwią z pozabijanych komarów, mordy szczęśliwe.

Autor lekko szturchnięty - już na mecie. Po zrobieniu tego zdjęcia i obejrzeniu go stwierdził "e, myślałem że gorzej wyglądam..."

Autor lekko szturchnięty – już na mecie. Po zrobieniu tego zdjęcia i obejrzeniu go stwierdził. „E, myślałem, że gorzej wyglądam…”. Fot. Krzysztof Dołęgowski

To, co kilka razy w trakcie tej imprezy wydawało mi się niemożliwe nagle się ziszcza: nasza ekipa w limicie czasu kończy Krwawą Pętlę w formule bike&run.
Dla mnie jest to najdłuższy w życiu dystans pokonany biegiem. Myślę, że na sukces złożyło się kilka czynników: na pewno motywujący był fakt, że bierzemy udział w imprezie (która pewnie z czasem obrośnie legendą 😉 a nie w jakiejś luźnej przebieżce. Współzawodnictwo z drugą ekipą i z limitem czasu. A przede wszystkim wsparcie, jakie daje grupa i poczucie odpowiedzialności za to, co robi się z innymi.

Satysfakcja z pokonania tej trasy, a przede wszystkim własnych ograniczeń, które jak się okazało funkcjonowały tylko w sferze wyobraźni jest olbrzymia. Każdy powinien chociaż raz tego spróbować! A szelmowski uśmiech Krzyśka? Wszystko z nim w porządku, dziś na myśl o Krwawej Pętli uśmiecham się podobnie.

Cały skład wyścigu już na mecie - od lewej: Kuba Wolski, Arek Recław, Magda Ostrowska-Dołęgowska, Janek Kaseja, Olek Tittenbrun, Piotrek Kłosowicz. Siedzą: Piotrek Romejko Krzysiek Dołęgowski

Cały skład wyścigu już na mecie – od lewej: Kuba Wolski, Arek Recław, Magda Ostrowska-Dołęgowska, Janek Kaseja, Olek Tittenbrun, Piotrek Kłosowicz. Siedzą: Piotrek Romejko Krzysiek Dołęgowski.

Krwawa Pętla była bardzo kameralna i organizowana przez Fundację Maraton Warszawski. Marek Tronina – jej szef, jakiś czas temu stwierdził że przejedzie Warszawską Obwodnicę Turystyczną (zwaną w niektórych kręgach Krwawą Pętlą) rowerem. Trasa pod względem nawigacji nie jest trudna. 80% jej długości to czerwony szlak. Myśmy startowali w Międzylesiu, a potem jechali odwrotnie do ruchu wskazówek zegara przez Marki, Zielonkę, Nieporęt, Legionowo, Nowy Dwór Mazowiecki, przez Puszczę Kampinoską do Leszna, potem Brwinów, Podkowa Leśna, Zalesie, Góra Kalwaria, Otwock i znów Międzylesie. W sumie na liczniku wyszło ponad 250 km. Formuła była nietypowa – sztafetowa. Trzech zawodników ma rowery, czwarty biegnie. Długość zmian była dowolna.

Statystyki:


20 lub 21 – liczba zmian biegowych,

60 – w przybliżeniu liczba przebiegniętych kilometrów,
3 – długość jednej zmiany biegowej w km,
ok. 64 – liczba zmian rowerowych (również po 3 km),
195 – w przybliżeniu liczba przejechanych na rowerze kilometrów,
4 – liczba 5-cio minutowych przerw, które gdybyśmy zrobili, to nie zmieścilibyśmy się w limicie czasowym,
5 – liczba sekund na kilometr, o które gdybyśmy biegli wolniej, nie wyrobilibyśmy się w limicie czasowym,
7 – liczba zjedzonych przeze mnie kanapek,
15 – średni czas męczenia jednej kanapki w minutach,
1 – liczba zerwanych korb w rowerze w naszej ekipie,
5, 4, 2.5 – odpowiednio liczba wypitych przeze mnie litrów: wody, izotonika, coca-coli
3 – liczba poważniejszych błędów nawigacyjnych, po których trzeba było się cofać,
25 min – łączny czas stracony na błędnej nawigacji.


Przed Brwinowem daję dzidę do przodu by położyć się na nowiutkim wiadukcie nad dopiero co budowaną autostradą A2 – tu podłoże jest gładkie i komarów niewiele. Można na chwilę zamknąć oczy i wyluzować mięśnie podtrzymujące kręgosłup. Takie „dzidowanie” na odpoczynek staje się w naszym zespole coraz częstsze, z reguły jednak chmary komarów rujnują pozytywne efekty.

O Autorze

Od 2002 roku piszemy o rajdach przygodowych - naszym mateczniku. O imprezach, sprzęcie, ludziach z rajdowego świata. Od kilku lat skupiamy się w większym stopniu na biegach ultra, starając się inspirować, informować i wciągać czytelników do tego niezwykłego świata malowanego potem, błotem, podszytego pasją i radością z biegania znacznie dalej niż maraton.

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany