Cudo! Bananowy księżyc w ostrych kształtach delikatnie tylko góruje nad rozświetloną Kamienicą i Ochotnicą. Widoczek jak, nie przymierzając, z hollywoodzkich blockbusterów, gdy para wysiadał z samochodu nad klifem i widokiem na rozświetlone Vegas. A to tylko Beskid Wyspowy, okolice 60 kilometra, nie Vegas, a Małopolska. Nie klif na zakręcie, a szczyt Gorcu. Ale też jest fajnie – przeczytajcie, jak wygląda końcówka batalii o trzecie miejsce na Kieracie?

 

Tak mogłaby brzmieć relacja z tegorocznego Kieratu, w której punkt po punkcie, godzina za godziną, kilometry za kilometrami opisywałbym na zmianę krajobraz dookoła, nawigacyjne rozterki, fizyczną degrengoladę postępującą w czasie i tuziny głębokich przemyśleń, które taśmują się w głowie na tak długich biegach. Bym mógł, ale z perspektywy czasu wszystko to zdaje się miałką pobocznością, marginesem, drugim planem wobec… rywalizacji! No dobra – dla wycinaków to normalka, ale dla średniej miary truchtacza z ambicjami żwawego kończenia i dla gościa, który zrobił dopiero drugą setkę w życiu to impuls zupełnie nowy!

 

nocka

Świt pod Mogielicą – foto Jarosław Frąk

 

Na dwa tygodnie przed Kieratem miałem okazję zamienić parenaście zdań z Grześkiem Sudołem – olimpijczykiem, światowej klasy chodziarzem, który oprócz zawodowej kariery sportowej podejmuje w sposób naukowy zagadnienia psychiki sportowców, szczególnie tych parających się dyscyplinami wytrzymałościowymi. – Daj na wstrzymanie, nie podpalaj się, uspokój i nie goń na 95% od pierwszych kilometrów – powiedział, gdy rozmawialiśmy o najbardziej typowych błędach motywacyjnych amatorskich maratończyków. Wdrukowałem sobie w głowę te słowa, nakładając na rozentuzjazmowaną psychę kaganiec. W ultra jestem bowiem gołowąsem, popełniającym błędy wieku dziecięcego. Mimo generalnego nabuzowania obecnością 700 osób na starcie w Limanowej i kipiącą adrenaliną, przyjąłem żelazną taktykę, piekielnie ostrożnie dobierając tempo pierwszych kilometrów.

 

– Dołóż do pieca po 80% dystansu, jeżeli wtedy będziesz miał z czego przyspieszyć, to znaczy, że pobiegłeś mądrze – skończył Sudoł. Jest 70 kilometr, soczysty, piękny i nawigacyjny wariant po grani masywu Mogielicy. Znam tę ściechę na pamięć – nie raz goniłem tędy podczas niedzielnych wybiegań. Wiem, że przy świeżości jest on w całości do wybiegnięcia. To może teraz? – myślę i paraliżuje mnie ta myśl. Biegłem do tej pory w mocnym kwartecie wespół z Konradem Ciuaszkiewiczem, Kamilem Klichem i Markiem Bartyzelem. Kwartet nocą grał koncertowo, perfekcyjnie wspólnymi siłami nawigując przez zwalone pniaki na Lubaniu i mikre ścieżki na wcześniejszych, czujnych przelotach. A może?

 

polana

Polana Stumorgowa pod Mogielicą. To tu Krzysiek poczęstował mnie wodą i informacją, że do trzeciego mam bardzo blisko. Foto Jarek Frąk

 

Jak nie teraz, to już nie będzie okazji. Przyspieszam i kolejne mikre górki przed Mogielicą wyhaczam z biegu. Wciągam półtora żela i oddaje się temu, co ma być. Ten ruch – tak sobie myślałem, gdy dobiegałem na polanę stumorgową pod mogielicą – zapewni mi czwarte miejsce. Mega czad! Gdy jednak podbijam dyszkę na Polanie i gdy Krzysiek Rąpała informuje mnie, że do trzeciego mam ledwie 5 minut straty zarzucam jakiekolwiek podszepty rozsądku i puszczam się w dół galopem godnym startowej dyszki w ramach Grand Prix Krakowa w Biegach Górskich. Odparzone stopy pieką jakby ktoś polewał je rozgrzaną smołą. Nie mija jednak kwadrans długaśnego zbiegu do Slopnic, kiedy …. widzę przed sobą Tomka Kłodnickiego. Ten widok podpala mnie jeszcze bardziej i z rozpędu mijam kompletnie zaskoczonego Tomka – skądinąd niezwykle mocnego ultrasa, którego podglądałem na Biegu Siedmiu Szczytów, jak walczył o zwycięstwo na ponad 200 kilometrowym dystansie. Mijam go z rozpędu i strofuje się w tyle głowy – ale mnie zaraz huknie, niech się tylko wypłaszczy i padnę, jak mucha. Nic to, rozpędzam się, pilnuje szlaku i już za moment wpadam na punkt 11 – jeszcze 16 kilometrów i meta. Nie, tylko się nie obciążaj psychicznie pozostałym dystansem. Nie, nie podpalaj się też tym, że jesteś na trzecim miejscu. Masz za sobą piekielnie doświadczonego i mocnego ultrasa, który wie, że jeszcze może mnie zrobić! Przelot do następnego punkt trudny nie był, ale schizofreniczna dysputa wewnętrznych głosów skutecznie odciągała moją uwagę od palących kalafiorów na stopach. Lecę z głową, która co rusz chce się odwracać i sprawdzać, czy aby Tomek nie jest już na dystansie wzroku. Nie ma go. Raz, drugi, trzeci – tę rywalizację z ciekawością przegrywam. Ale w Limanowej wygrywam – ostatni przelot, jak to Kierat ma w zwyczaju, to monotonne klepanie dłuugich i nie kończących się kilometrów na asfalcie. Słońce piecze, głowa paruje, dobiegam, podbijam metę. Trzeci. Leżę. Co za zgon – pompy tłoczące adrenalinę właśnie skończyły szychtę i całe to zmęczenie piekielnie mocnych ostatnich trzech godzin wreszcie do mnie dociera. Leżę na betonie, bo siedzenie mnie przerasta. Zanim zwlekę się pod prysznic minie kolejna godzina. Zanim zjem – kolejne dwie. Trzecie miejsce – w życiu bym nie pomyślał, że coś takiego jest możliwe.

 

wariant

A dla żądnych precyzyjnych informacji – klikając na powyższą mapkę zobaczycie moje warianty na trasie.

Zdjęcia – Jarosław Frąk

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany