Wystartowaliśmy na południowym skrawku Niemiec – w Oberstdorfie, miasteczku znanym przede wszystkim z występów Małysza. My nie gapiliśmy się tymczasem na skocznię, tylko na masywy górskie dookoła.

Jest na co popatrzeć. Góry strzelają wokół jakbyśmy mieszkali w samym centrum Doliny Kościeliskiej.

 

 

Ruszyliśmy o 10 rano. Przy ciepłej pogodzie i niebie z niewielką ilością chmurek nad dolinami i większą w górach. Do tego kilkanaście stopni i niewielki wiatr. A z naszej strony mocne postanowienie, że się nie ścigamy.

Jak peleton ruszył to patrzyliśmy z niedowierzaniem na GPS-a. Biegliśmy po 5 min./km, a ekipy mijały nas jak furmankę na szosie. Czułem jakbyśmy stali w miejscu! Ale nie daliśmy się podpuścić. Po godzinie nieco się uspokoili, a po dwóch, zaczęliśmy wyprzedzać. Najpierw powoli, a potem na podejściach coraz pewniej. Dzisiejszy etap składał się z jednego wielkiego podejścia na 2100 metrów, które robiło się najpierw na niewielkich nachyleniach o startu do 12 km, a potem bardzo stromo przez 3 km waliło się 800 metrów do góry. W piękne góry.

Po wejściu na przełęcz zrobiło się nerwowo. Minęło około 2:30 od startu, a na szlaku ciągle było gęsto. To nie są dobre warunki na techniczne zbiegi z ludźmi, którzy mają bardzo różne umiejętności. Jedni tamują ruch, inni machają kijami, a jeszcze inni próbują ich wyprzedzać. W zamieszaniu, próbując znaleźć sobie miejsce, wyleciałem ze szlaku i wywinąłem potężnego orła. Przytarłem trochę kolano i dłoń, ale generalnie obeszło się bez większego szwanku.

Druga część etapu to stopniowe opuszczanie się w dół, poprzekładane niewielkimi 100-200m podejściami. Super!

Mimo że nie napinaliśmy się, aż do 30km, ciągle doganialiśmy słabnące ekipy. Po raz pierwszy aż do końca etapu byliśmy spokojni i mogliśmy sobie rozmawiać w trakcie biegu.

Są niewielkie straty – Magdzie nasypały się kamyki do buta i zrobiły pęcherz pod piętą. Spory. Trzeba było przekłuwać i teraz trzeba będzie szczególnie dbać o to miejsce. Pod względem mięśniowym jest, póki co w porządku.

No i ważna sprawa. Ukończyliśmy na 6 miejscu! To było największe zaskoczenie. O miejsce wyżej niż w zeszłym roku, ale wówczas do mety darliśmy na oparach, po bardzo wyczerpującej walce. Teraz było to przyjemne bieganie.

Jutro jest bardzo szybkie bieganie. Niecałe 25 km, ale z przewyższeniem 1899 m w górę i nieco ponad 2000 m w dół. Niestety sztajcha w górę zaczyna się tuż za miasteczkiem Lech, skąd startujemy i należy spodziewać się sporej nerwówki. Podejście będzie szło wąską stromą ścieżką, prawdopodobnie bez większej możliwości wyprzedzania.

 

Teraz kładziemy się spać. Zostało 6 pełnowymiarowych etapów i sprint pod górę (krótki etap V)

 

—————————–

Gore-Tex Transalpine – dzień 0

 

A więc znów jesteśmy w Alpach i znów się ścigamy. Transalpine 2012 dał nam ostro w kość, ale w tym roku przygotowania były znacznie solidniejsze. Rok temu ze względu na ciężki sezon startów rajdowych – przede wszystkim 96 godzinny start w Finlandii, nie byłem w stanie sensownie biegać w ostatnim miesiącu przed startem. A wcześniej? Wcześniej też nie było rozsądnego treningu, bo musiałem uczyć się wiosłować, przypominać sobie trening rowerowy. No i gdzieś pomiędzy te wszystkie wyjazdy wcisnąć pracę.

 

Więc tym razem odpuściliśmy rajdy. Wcześniejsze starty miały charakter biegowy i miały nas przygotowywać do alpejskiego wyzwania. Najpierw maraton w Krakowie, potem Magda miała swój Bieg Rzeźnika, gdzie udało się jej wykręcić 10 godzin bijąc babski rekord trasy. Mi udało się z kolei zająć II miejsce w Kieracie. Potem biegaliśmy w Anglii, towarzyszyliśmy Maćkowi Więckowi na Głównym Szlaku Beskidzkim, a ostatnio byliśmy w górach 3 tygodnie temu przy okazji Chudego Wawrzyńca.

Podbudowa jest więc niezła. I jest też doświadczenie ze startu w którym 11 miejsce na pewno nie było efektem optymalnej taktyki czy strategii. Czas się poprawić.

 

Pierwszy 35 kilometrowy etap zaczyna się dosyć płasko, po czym następuje gigantyczne podejście na 2100 metrów. Wypada ono na 15 kilometrze trasy. Za nim kaskadami leci się w dół niemal do samej mety. Kaskadami – znaczy zaliczając raz po raz podbiegi po 100-200 metrów. Czyli bez opalania się.

Nasza taktyka to zwiedzanie i przyczajka. Zamierzamy nie wychylać się z peletonu. Przemieścić się po prostu z punktu A do punktu B i w stanie nienaruszonym rozłożyć swoje śpiworki w austriackim miasteczku Lech. I jak najdłużej trzymać stan spokoju. Mamy się zamiar ścigać w drugiej częśći wyścigu.

Oczywiście łatwo powiedzieć, trudniej zrealizować. Rok temu też chcieliśmy zacząć spokojnie, ale trochę nas poniosło i po dwóch dniach wszystko nas bolało. Zobaczymy czego się nauczyliśmy.

 

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany