Biegnę, biegnę – jest tak pięknie. Wstaje świt, nad górami roztacza się mgła. Jest przyjemnie rześko, jest bosko! Dosłownie frunę na Przehybę, mijam kolejnych zawodników. Od jakiegoś czasu prowadzę już wśród kobiet, staram się jednak nie dekoncentrować, jeszcze 60 kilometrów przede mną… Biegnę, biegnę ile sił, bo wiem, że niedługo wstanie mordercze słońce i nie będzie już tak pięknie…

 

Bieg 7 Dolin to wyścig górski na dystansie 100 km, rozgrywany w randze Mistrzostw Polski w Ultramaratonie Górskim. Najbardziej prestiżowe wydarzenie ultramaratońskie w Polsce, ściągające na start niemal całą czołówkę biegaczy górskich. A wierzcie mi, że przy tej mnogości biegów, które mamy, zebrać najlepszych na jedno wydarzenie to niemałe wyzwanie.

Bieg startuje o 3 rano z Krynicy. W tym roku na Deptaku pojawiło się ponad siedmiuset śmiałków. Nikt nie spodziewał się, że na mecie cieszyć będzie się tylko 451 „finiszerów”.

start

Słyszę głośną muzykę. Kilka pięter niżej ludzie bawią się na piątkowej imprezie. Próbuję spać, ale nie mogę. Jest bardzo ciepła noc, jak na wrzesień. Nie czuję presji, nerwów, staram się nie myśleć o biegu, a jednak sen nie przychodzi. Późno przyjechałam z Warszawy do Krynicy, nie zdążyłam mentalnie przygotować się do biegu. Mimo to jestem spokojna. A przynajmniej tak mi się wydaje. Chyba jednak zaczynam się denerwować. Wstaję. Zaczynam się przygotowywać. Po pierwsze poranna kawa, tym razem nie gorzka tylko z kilkoma łyżeczkami miodu z pierzgą. Do tego probiotyk, który na stałe wrzuciłam do tygodnia przedstartowego. Nie wiem na jakie próby mój żołądek będzie wystawiony na trasie. Wieczorem, czyli jakieś 3 godziny temu, zjadłam kanapkę ze słoiczkiem musztardy. Normalnie (od 20 lat) nie jem chleba, ale przed startem chcę mieć w żołądku lekkostrawne węglowodany.

Organizatorzy Festiwalu Biegowego na 19 w piątek zaplanowali obowiązkową odprawę techniczną. Pora moim zdaniem kompletnie nietrafiona, bo większość biegaczy raczej chciałaby odpocząć przed startem. Na odprawie nie było nic słychać, ktoś czytał słowo w słowo to, co zapisano w informatorze. Po dziesięciu minutach poddałam się i wyszłam. Po drodze do pensjonatu spotkałam Krzysztofa, znanego pod pseudonimem Bajlando – zaproponował mi telefon na pobudkę. Odetchnęłam z ulgą, bo mój iPhone dawno już nie przypomina wersji z pudełka i poleganie tylko na nim mogłoby się nie skończyć szczęśliwie.

Przyglądam się 6 parom butów, które wrzuciłam do torby przed wyjazdem. Nie mogę się zdecydować. Nie wiem jakie warunki panują, nie byłam w tych okolicach od zeszłego roku. O rekonesansie trasy nie mogło być mowy, nie mogłam wyrwać się wcześniej  z pracy. W końcu decyduje się na adidas adizero xt. Przede wszystkim dlatego, że biegłam w nich w tamtym roku. Profilaktycznie zaklejam achillesy plastrem. Miejsca podatne na otarcia smaruję specjalną maścią. Na twarz nakładam krem z filtrem. Przez pół godziny noszę na plecach pas do autoakupunktury. Igły szybko pobudzają. Powoli czuję się gotowa do wyjścia. Jeszcze tylko worki na przepaki. Pakuję do nich po parze butów, skarpety, colę, wrzucam po 2 żele. Na wszelki wypadek, bo nie zamierzam z nich korzystać, ale wolę być ubezpieczona. Jeszcze łyk wody i tabletka BodyMax. Zakładam plecak. Wychodzę. Patrzę w niebo. Są gwiazdy. Znak, że będzie gorący dzień.

img_5692

W tym roku zrównano nagrody kobiet i mężczyzn. Dotychczas panowała wielka dyskryminacja pań, teraz dyskryminacja wciąż istnieje (nagradza się 6 pań i 34 mężczyzn!), ale przynajmniej zwycięzcy mogą cieszyć się z takich samych bonusów. Niestety nagrody są znacznie skromniejsze niż w latach ubiegłych. Szkoda, bo uważam, że zamiast rozdrabniać się na tysiące dystansów warto skupić się na tym koronnym, najtrudniejszym.

Wchodzę do strefy startu. Jest bardzo głośno, spiker próbuje być zabawny, znajomi pozdrawiają się, wypytują o prognozy wynikowe, samopoczucie. Unikam rozmów. Nie jestem w nastroju do gwiazdorzenia, naprawdę muszę skupić się na sobie. To jest bieg, w którym chcę wygrać, w którym muszę być bardzo mądra. Dopijam resztki wody z butelki, próbuję dopasować czołówkę. Cały czas zsuwa mi się z głowy. Rany! Nie dam rady z nią biec. Sięgam po zapasową – szczęśliwą z Australii, niestety z bardzo słabym światełkiem. Nie wiem, czy wytrzyma w nocy. Trudno, lepsze światełko będę trzymać w ręce. To naprawdę mały problem.

Spiker wymienia faworytki biegu: Ewa Majer – z przydomkiem niezniszczalna, Edyta Lewandowska, Agata Matejczuk, Sylwia Bondara, padają jeszcze inne nazwiska, których nie jeszcze znam, za co przepraszam z góry. Na końcu wspomina, że chyba jeszcze biegnie Dominika Stelmach, ale na tym temat się kończy. I dobrze, amen.

Start!

Nareszcie biegniemy. Chcę spokojnie przetrwać noc. Edyta raczej pobiegnie początek szybko, ale pewnie umrze, tak mi się wydaje. Na początku trzymam się Ewy, ale dziewczyny bardzo szybko biegną po asfalcie. Zupełnie nie wiem dlaczego. Nagle bardzo dziarskim krokiem wyprzedza nas jakaś zawodniczka, której nie znam. Edyta zaczyna się z nią szarpać. Ale podbieg rozładowuje tempo, ja spokojnie biegnę swoje. Z asfaltu wybiegam jako druga kobieta, za Edytą. Nie zamierzam jednak jej gonić. Czas mija bardzo szybko, na początku wiele osób mknie do przodu jakby wyścig miał się skończyć za kilka kilometrów.

Przypominam sobie, że nie wzięłam bukłaków z wodą. No to już może być problem. Na szczęście na razie jest przyjemnie, rześko. Kombinuję co zrobić, mam ze sobą tylko mały bidonik 0,2 litra. Nadzieja, że na pierwszym punkcie będą butelki z piciem. Niestety, nic z tego, są tylko kubki. Wlewam w siebie 4, czy 5, mieszając izotonik z wodą. Teraz będzie kilka kilometrów zbiegu, dam radę bez napojów, a na przepaku czeka na mnie butelka z colą.  

Pierwszy przepak (miejsce, gdzie zawodnik może skorzystać z rzeczy zostawionych przed startem organizatorom i dowiezionym na dany punkt w worku foliowym) jest na 36. kilometrze w miejscowości Rytro. W trakcie Biegu 7 Dolin można też korzystać w nieograniczony sposób z supportu – pozwala na to regulamin. Ja nie za bardzo lubię takie rozwiązania, wolę jak zawodnik ultra sam musi zatroszczyć się o siebie od A do Z. Tym razem siłą rzeczy wybieram „samotny bieg” – nie mam nikogo, kto mógłby mi pomóc na trasie. Nie zadbałam o to wcześniej, a mąż musiał zostać z dziećmi.

To już 33 kilometry. Jak szybko minęło, jeszcze tylko 2/3 trasy. za chwilkę przepak i punkt odżywczy. Ktoś krzyczy, że mam trzy minuty straty do Edyty. Pytam, czy rzeczywiście tylko tyle. Wiem, że to odrobię, bardzo się oszczędzałam, mam dużo siły. Dobiegam do napojów, wlewam w siebie pod korek, aż jest mi nieprzyjemnie. Zabieram colę z worka, łykam żel. Moczę włosy i koszulkę. Słońce powoli zaczyna być odczuwalne, jest po szóstej rano. Lecę dalej.

profil

Lecę jak na skrzydłach. Około 40. kilometra mijam Edytę, ledwo idzie. Na szczęście jest z nią Rafał. Nie wiem, czy to chwilowy kryzys, czy da radę się odbudować. Ja biegnę dalej. Biegnę, biegnę – jest tak pięknie. Wstaje świt, nad górami roztacza się mgła. Jest przyjemnie rześko, jest bosko! Dosłownie frunę na Przehybę, mijam kolejnych zawodników. Od jakiegoś czasu prowadzę już wśród kobiet, staram się jednak nie dekoncentrować, jeszcze 60 kilometrów przede mną. Biegnę, biegnę ile sił, bo wiem, że niedługo wstanie mordercze słońce i nie będzie już tak pięknie…

Schronisko na Przehybie to 3. punkt odżywczy na trasie, ważne miejsce, bo za chwilę jest się w połowie biegu. Wielu osobom wydaje się, że jak tu dotarły to teraz będzie już tylko z górki. Nic bardziej mylnego, ten bieg na dobre zaczyna się po 66. kilometrze. Te pierwsze 66 kilometrów to dla mnie bieganie. Nie pokonuję nawet kilku metrów marszem. Potem jednak jest inaczej.

Upał. Jak dla mnie to już upał. Nie znoszę ciepła. Całe dzieciństwo spędziłam na lodowisku trenując łyżwiarstwo, Zima to moja bajka. Na całe szczęście dwa tygodnie temu przebiegłam BMW Półmaraton Praski w temperaturze przekraczającej 30 stopni w cieniu. Organizm choć trochę jest zahartowany. Z tego, co czytałam i pamiętam Ewa Majer uwielbia upały. Nie mogę jednak przegrać tego biegu przez temperaturę. Muszę zwolnić, to jasne, wszyscy zwalniają, a ja wciąż wyprzedzam kolejnych uczestników.  

Kryzys. Chcę schodzić. Nie chce mi się. Głowa mi pęka. Ktoś proponuje mi wodę lub jakieś specyfiki. Mówi, że brat go supportuje, że mogę pić ile chcę. Stajemy, pijemy. Wlewam w siebie wszystko co mi dają po kolei. Łykam żel. Jest lepiej, mogę kontynuować bieg. Choć tyłek boli, bo betonowe płyty z Piwnicznej dały się we znaki. Kto wymyślił tę trasę? Tyle kilometrów po paskudnym betonie, ja chcę do lasu!

Punkt żywieniowy pod hotelem Wierchomla to niby końcówka. Do mety jeszcze tylko półmaraton. Ale tak naprawdę przed zawodnikami najgorsze podejście, w pełnym słońcu. Biec się nie opłaca. Trzeba oszczędzać siły. Trzeba iść szybkim, równym krokiem.

Gdy idę jest świetnie. Znowu wyprzedzam. Ale nie chcę już biegać. Nie mam siły. Mam już serdecznie dość, już nie zależy mi na wygranej. „Nie poddawaj się, zobacz, wszyscy umierają”. No, tak. Raczej nie będzie cudu i żadna sarenka nie wyprzedzi mnie tu biegowym krokiem. Daleko za mną nie widać nikogo. Dam radę. Tylko te zbiegi… Moje palce są już tak zmasakrowane… Dobrze, że jesień idzie… Nagle zaczynam myśleć o Bożym Narodzeniu, które już za 3 miesiące. Mój umysł rozpoczyna dziwne projekcje. Rzucam się zatem do strumienia, nieważne, że ta woda taka brudna. Nic nie jest ważne, byle się nie odwodnić… Byle zachować choć trochę mocy.

Bacówka Pod Wierchomlą – prawie 90. kilometr.

Teraz już nic nie odbierze mi zwycięstwa, już końcówka. Zmuszam się do biegu, ledwo, ledwo, ale daję radę. Ożeż! Okropny ból! Paznokieć zszedł mi z palca i wbił się w stopę. Kuleję. Ale to przecież głupstwo i tak moje stopy są już zniszczone. Zagryźć zęby i biec dalej. Zbiegać dalej. Za kilka kilometrów meta.

Meta!domi-meta2

Jestem tak zmęczona i odwodniona, że nie potrafię naprawdę się cieszyć. Chcę tylko położyć się do łóżka…

To był bardzo trudny bieg. To zdecydowanie nie były warunki dla mnie.

Jestem SZCZĘŚLIWA, że dałam radę. Wywalczyłam tytuł Mistrzyni Polski w Ultramaratonie Górskim. To była walka! Dziś mogę o sobie powiedzieć – „ultramaratonka”. Ultramaratonka, z pewnym doświadczeniem.

Gratulacje dla tych, którym też udało się dobiec. Słowa uznania również dla zawodników, którzy zeszli, bo tak było rozsądniej.

zw

Dziękuję Hubertowi Duklanowskiemu (trenerowi), Krzyśkowi „Bajlando”, Piotrowi Bętkowskiemu, Martynie Wiśniewskiej, Wojtkowi Jegerowi (zawsze niezawodny), Szczepanowi Figatowi, mężowi (!), rodzicom –  za pomoc. Wszystkim innym, którzy mnie wspierają też dziękuję. Staszku, Tobie też. Moc!

 

capture

domi

Relacja pochodzi z bloga Dominiki Stelmach i została opublikowana za jej zgodą. Więcej jej wpisów znajdziecie na domwbiegu.pl.

O Autorze

Od 2002 roku piszemy o rajdach przygodowych - naszym mateczniku. O imprezach, sprzęcie, ludziach z rajdowego świata. Od kilku lat skupiamy się w większym stopniu na biegach ultra, starając się inspirować, informować i wciągać czytelników do tego niezwykłego świata malowanego potem, błotem, podszytego pasją i radością z biegania znacznie dalej niż maraton.

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany